poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Podsumowanie

Czas na małe podsumowanie. Ogólnie bardzo mi się podobało w Tajlandii. Jak będę miał możliwość to mam zamiar wrócić tam nieraz. Polecam ten kraj.
1. Jak dla mnie pogoda i krajobrazy są OK. Momentami może za duszno i parno.
2. Ceny poza sezonem i poza Phuketem naprawdę niskie ! Nawet ceny Phuketowe są zbliżone do polskich.
3. Ludzie są życzliwi i pomocni. Nie od parady kraj nazywa się krajem tysiąca uśmiechów lub uśmiechniętych ludzi.
4. Czułem się tam dobrze i bezpiecznie.
5. Jedzenie rewelacja. Szczególnie dla osób lubiących owoce morza.
6. Tanie przejazdy publicznym transportem.

Co do negatywów to hmmm... nie widzę. No może poza jednym. Ceny przelotów z Polski. Masakryczne. No i w niektorych miejscach sporo turystów.

A oto garść innych linków, które mogą okazać się przydatne. Rezerwacja online hoteli:
1. Sawasdee.com
2. Agoda - jeśli chcesz się zapisać jako członek do Agody daj znać to podeślę Ci linka i sam zarobię 500 punktów. Zaletą Agody jest zbieranie punktów, które później mogą pomniejszyć Twój rachunek, płatności online i specjalne promocje dla członków Agody.
3. HotelsinThailand - też fajna strona.
4. Weekend w Tajlandi - fotki z NY.com
5. Nauka Tajskiego
6. Strona Stickmana
7. Prowincja Krabi

A tu coś muzycznego z klasyki:


I wszyscy razem refren:
"One night in Bangkok and the world's your oyster
The bars are temples but the pearls ain't free
You'll find a god in every golden cloister
And if you're lucky then the god's a she
I can feel an angel sliding up to me"
za tym tekstem

8. Muzyczne hity tajskie:
- Ying Thitikarn

Dzień 32 - Frankfurt

Oj chłopaki nie chlapnę z Wami przywiezionej tajskiej whiskey. Kupowałem ją w ostatniej chwili na lotnisku w Bangkoku. Natomiast we Frankfurcie musiałem ją wywalić, bo zgodnie z przepisami Unii Europejskiej można wwozić alkohol zakupiony TYLKO na rejsowych lotach i zapakowanych w specjalne torby. Była szansa nadania ich przez Lyfthansę ale gosciówa nie chciała przyjąć flaszek w reklamówce. Gdyby było zapakowane to tak. Ale nie miałem czasu na szukanie jakiejs torby na lotnisku. Poza tym nieopłacałoby mi się kupować specjalnie torby by przewieźć zwykłą whiskey.

Tutaj we Frankfurice teraz nieźle leje. W Łodzi jak dzwoniłem to jest sucho i o 7.00 już 20 stopni. Noooo, fajnie. Nie będzie szoku klimatycznego. W końcu w Tajlandii ostatnie dni były naprawdę gorące.

Poza tym lot Lufthansą był taki sobie. Zauważyłem, że z BKK o 10 min. wczeniej wylatywały do Frankfurtu Thai Airways. Ciekawe czy cenowo było tak samo.

Żegnaj Tajlandio ! However I will be back... ;-)

P.S. Adas - będziesz się uczył tajskiego.
P.S.1. Jak to dobrze, że mamy iRasa. Z Frankfurtu za darmochę jadę na WiFi. Tak tylko płatne opcje są.

niedziela, 3 sierpnia 2008

Dzień 31 - Bangkok - powrót do domu

Hotel ogólnie kosztował mnie chyba z 35 USD. Ale w porównaniu z innymi już widzianymi przeze mnie hotelami oceniłbym go jako taki sobie. No tak, ale w BKK zawsze trwa sezon, no i lokalizacja należy do jednej z bardzie topowych (blisko BTS etc.).
Po wymeldowaniu i zostawieniu walizki pojechałem na małe zakupy do Pratunam. Obok były też 2 inne centra handlowe, które odwiedziłem. Naprawdę tam to potrafią handlować. Nasze centra to pikuś. Nawet w Warszawie takich nie mają. No może poza Złotymi Tarasami.

Po południu ostanie tajskie żarcie :-(((( w knajpie gdzie dali mi pałeczki. Ale w sumie szybko się nauczyłem ich używać tym bardziej, że wcześniej Cristina mi pokazała.
Na lotnisko pojechałem autobusem tej samej firmy, która dzień wcześniej mnie przywiozła do centrum. Tym razem kurs kosztował 100 bahtów. Widocznie AirAsia zarabia na bilecie 40 bahtów.

Ogólnie to już wiem jak taniej niż prywatną taksówką dostać się do centrum. Oczywiście na lotnisku stoją naganiacze (mnóstwo ich jest) i agencje, ale wołają coś około 400 bahtów. Ale na lotnisku są strzałki prowadzące do public taxi gdzie wtedy jedzie się z licznika plus 50 bahtów i wtedy wychodzi to ok. 250 bahtów. Lub mój autobus. Znajduje się on na poziomie pierwszym przy wyjściu (gate) nr 8.

Teraz siedzę na lotnisku i rozgryzłem darmowego hotspota. Nazywa się on "linksys" i złapać go można po lewej stronie lotniska stojąc tyłem do wejść na 1-2 poziomie. Jeszcze 3 godziny do odlotu. Zaraz idę szukać Adasiowi książek do nauki tajskiego i zafoliuję walizkę.

No chyba, że w ostatniej chwili się rozmyślę i nie wrócę do Europy...

Dzień 30 - Patong/Bangkok

Oczywiście po imprezie spałem gdzieś do 11.00 potem pakowanko i wymeldowanie się z super ośrodka. Zapakowałem się z plecakiem i walizką na Suzuki i skoczyłem na przystanek autobusowy gdzie oddałem motorower. Okazało się, że nie było dziewczyny, która obsługiwała biznes i musiałem poczekać 15 min. W tym czasie pogadałem z taksówkarzem. Oczywiście chciał mnie zawieźć na lotnisko chyba za 600 bahtów. No ale odmówiłem. Okazało się, że w porównaniu z Bangkokiem ceny taksówek są droższe, ponieważ jeżdżą one na benzynie, a nie na gazie. Coś w tym może być, bo faktycznie zauważyłem to w Bangkoku. Podobno na Phuket nie ma stacji z gazem. Może i to prawda.

W każdym bądź razie po zdaniu motoroweru wsiadłem w autobus do Phuket Town za 35 bahtów i dojechałem na dworzec autobusowy. Z niego odjeżdżają co godzina (ostatni o 18.30) autobusy na lotnisko w Phuket. Cena to chyba 85 bahtów. Jedzie się godzinę.

O 23.00 byłem na lotnisku w Bangkoku. W trakcie lotu AirAsia zauważyłem, że sprzedają bilety autobusowe do centrum miasta. Są 4 trasy autobusów i jedna z nich zahaczała o okolice mego hotelu. Cena 140 bahtów. Oczywiście kupiłem. Do hotelu Woraburi Sukhumvit (okolica Nana) dotarłem w sumie o 1.30, bo prawie 45 min. czekaliśmy na bagaże, a jazda do miasta trwa godzinę. Okolice ulicy Sukhumvit Soi 4 gdzie mieszkałem to także część rozrywkowa miasta, ale już nie miałem siły nigdzie chodzić. Tym bardziej, że byłem sam.

piątek, 1 sierpnia 2008

Dzień 29 - Phuket - Patong Beach

Rano plaża a w południe zawiozłem Hondą swoją walizkę do innego hotelu zlokalizowanego w Patongu. Patong to serce wysypy Phuket najbardziej rozrywkowa i zatłoczona część. Jak już pisałem nie przypasowało mi to. Tym bardziej, że ośrodek w którym wynająłem super bungalow za 30 USD był 4 km od Patongu. A na mapie biby był rzut beretem od centrum. Ale ośrodek – bajka. Fajny teren, mega basen, cisza i spokój. Jedyna wada jak dla mnie to lokalizacja i ceny. Ośrodek zapewnia tylko 2 bezpłatne autobusy dziennie do Patongu. A tak to tylko taksówą za 300 bahtów lub motorowerem. No i ceny są duże. Piwo z discountem kosztowało w czasie happy hours 99 bahtów czyli z 2,5 raza drożej niż w sklepie znajdującym się 300 m dalej. Ale od czego ma się Hondę :-).
Po transporcie walizy musiałem wrócić po plecak i musiałem zdać Hondę. Wróciłem więc na Karon Beach. No i po drodze zaliczyłem 2 ! upadki na swojej Hondzie. Pierwsza to w Patongu facet przede mną nagle zahamował, a ja niestety przy hamowaniu skręciłem kierownicę co spowodowało, że zaliczyłem glębę. Na szczęście nic mi się nie stało poza dodatkowymi rysami na Hondzie. Drugi upadek zdażył mi się na żwirze na poboczu. To troszkę było gorzej bo nadwyrężyłem sobie ścięgno i doszła nowa rana cięta. Wcześniej udało mi się przyjarać nogę od rury wydechowej w Phang-Nga jak gość podwoził mnie skuterem do hotelu.
No nic w każdym bądź razie zdałem motorower (nie zauważyli pęknięcia owiewki) i udałem się na masaż, gdzie przy okazji opatrzyli mi nową ranę. Oczywiście umówiliśmy się też na wieczór z całą załogą na karaoke. Wróciłem więc na ośrodek i to autostopem, bo motorower zdałem na Karon Beach. W Patongu wynająłem kolejny motorower blisko przystanku autobusowego też za tę samą cenę. Hondę zamieniłem na Suzuki. Pobyczyłem się na ośrodku i popływałem i wieczorkiem do Karon Beach. Po drodze w Patongu policja sprawdzała każdy motorower. Niestety zostawiłem prawo jazdy na ośrodku i musiałem zapłacić mandat 300 bahtów. Najlepsze jest to, że nie można go zapłacić u policjanta lecz trzeba jechać na posterunek. Oczywiście motorower został u policjanta. Posterunek miał być blisko, ale okazał się spory kawałek drogi. Na szczęście podwiozła mnie Tajka, która też była kontrolowana. Zapłaciłem mandat - oczywiście nie byłem sam, było też paru Tajów. Z powrotem wziąłem gościa, który na motorowerze robi jako taxi - za 60 bahtów. Odebrałem motorower i upewniłem się u policjanta, że mandat jest ważny jeden dzień więc nie musiałem wracać po prawo jazdy do hotelu. Imprezka odbyła się w dwóch znanych nam barach. Ogólnie było jak zwykle super. Jak sobie pląsaliśmy solo po sali dołączył do nas Taj, który tak jakby tańczył ze mną. W pierwszej chwili nie wiedziałem co jest grane. Pomyślałem, że może szuka zaczepki. Potem, że może jest homo. Ale ogólnie wywnioskowałem, że oni tacy są. Bezpośredni i bez podtekstów. Potem gość się przedstawił, zamieniliśmy parę słów i wrócił do swego stolika. Może się przyłączył, bo dość nieźle pląsałem i wzbudzałem zachwyt damskiej części sali. No wiadomo "farang" to jest coś. Farang w języku tajskim oznacza obcokrajowca pochodzącego z Europy. Ogólnie ma znaczenie neutralne. Chociaż słowo użyte w pewnym kontekście może być negatywne.
Poza tym zauważyłem, że (chyba to już pisałem) strasznie lubią śpiewać. Nawet mężczyźni. Np. idąc chyba w Hat Yai po parku narodowym szedł sobie facet i coś tam śpiewał pod nosem :-).

Zresztą w Tajlandii szczególnie w miejscowościach turystycznych jak Phuket czy Bangkok sporo widać podstarzałych farangów z młodymi Tajkami. Jak gdzieś w internecie wyczytałem jest to dal Tajek możliwość zasmakowania zachodniego życia no i oderwania się od niełatwego życia w Tajlandii. Wiadomo, że bogatym regionem jest południe gdzie jest więcej turystów. Północ jest biedniejsza. No i też powoduje to pewne implikacje.

Impreza też skończyła się całkiem nieźle, bo coś o 4.30 rano. I to bez alkoholu.

Dzień 28 - Phuket - Karon Beach

Phuket jest bardzo turystyczny przez co ceny są tu 2-3 razy wyższe niż w pozostałych miejscowościach w których byłem. Np. taxi i tuk-tuki żądały ode mnie 300 bahtów za kurs na miejsce mojego noclegu gdzie moim zdaniem powinno to kosztować z 100-120 bahtów. Ale znalazłem bus za 40 i po pól godzinie byłem na miejscu. No i od razu do hotelu. Hotel co prawda był remontowany o czym wcześniej widziałem, ale mi to nie przeszkadzało. W końcu dzięki temu cena była niższa no i nie w nocy nikt nic nie robi. Hotel naprawdę w porządku – polecam !

Oczywiście po zameldowaniu się i szybkim ogarnięciu się wypożyczyłem motorower za 200 bahtów na 24h. Zatankowałem za 100 bahtów i ruszyłem oglądać Wielkiego Buddę, który jest nadal w budowie i przylądek P..... coś tam (później sprawdzę), najdalej na południe wysunięta część wyspy Phuket. Z obu miejsc roztaczają się przepiękne widoki na całą okolicę i zatokę. Warto było jechać. Po drodze zdążyłem się zorientować, że Phuket jest dość drogim miejscem w porównaniu do pozostałych miejsc, które widziałem. Wiadomo, jest to nieustanna Mekka dla turystów z całego świata. Ale świadomie wybrałem to miejsce by też zobaczyć jak one wyglądają w Tajlandii. Musze stwierdzić, że raczej wolę mniejszą ilość turystów. Wieczorkiem poszedłem sobie na godzinę tajskiego masażu. Znajduje się niedaleko od hotelu na ulicy Patak Road (561/2 Patak Rd., Karon Beach, Muang Phuket 83100) nazywa się Siam Massage. Cena za masaż tajski 200 bahtów za godzinę. Udało mi się nawet zaprzyjaźnić z całą 5 osobową załogą co nie było trudne, ponieważ Tajowie są narodem przyjaznym i sami łatwo nawiązują kontakty. Akurat po moim masażu wybraliśmy się do karaoke baru. Tam zjedliśmy typowe tajskie potrawy no i niektórzy z naszej załogi śpiewali. Ogólnie zauważyłem, że Tajowie lubią śpiewać i właściwie prawie cały czas ktoś śpiewał. Potem zmieniliśmy lokal na bardziej rozrywkowy karaoke bar z tańcami. No i na sam koniec zaprowadziły mnie do Easy Rider baru z typowym Harleyowskim wystrojem i kapelą grającą na żywo rockowe kawałki. Tam spotkaliśmy kolesia – Taja Rockmena, którego już wcześniej spotkaliśmy w innym karaoke barze. Ogólnie imprezę zakończyliśmy po drugiej w nocy. Trzeba przyznać, że było fajnie. Jako, że jeździłem na swojej Hondzie to wypiłem tylko małe piwo, a tak jechałem cały czas na coli.

Dzień 27 - Khao Lak

Właściwie to to miejsce mogłem sobie darować. Ogólnie jest spoko, ale już mi się nie chciało zwiedzać więc poleżałem na plazy i przy basenie. Hotel super full wypasik.

Później napiszę co to był za Hotel

czwartek, 31 lipca 2008

Dzień 26 – Zatoka Phang Nga

Rano w tuk tuka za 20 bahtów i do centrum, by o 8.30 zdążyć na wycieczkę (wczoraj zauważyłem na reklamie, że o tej startują). Gość podwiózł mnie niby do dworca autobusowego, ale trochę dalej i pod inne biuro podróży (umiejscowione w jakimś hotelu). Chciałem wykupić rejs łodzią po zatoce ze zwiedzaniem wysp. Dzień wcześniej oferowano mi taką wycieczkę za 650 bahtów. Tutaj facet przekonał mnie do zakupu całodniowej wycieczki z lunchem o wartości 800 bahtów. Ale mnie sprzedał za 700. Prosił tylko, żebym nikomu nie mówił, że sprzedał za tę cenę. Podjechał pod nas tuk tuk i zabrał nas na przystań. Wsiedliśmy do długiej łodzi i rejs zaczął się od płynięcia kanałami wzdłuż lasu mangrowego. Potem jakieś wysypu, których nazw nie pamiętam. Utkwiła mi w pamięci tzw. Wyspa Jamesa Bonda. Wyspa znana jest z tego, że jeden z odcinków Bonda był tam kręcony (Człowiek ze złotym pistoletem 1974 z Rogerem Moore). Oczywiście wylądowaliśmy na wyspie. Po drodze mieliśmy lunch przygotowany chyba przez kuchnię hotelową na plaży o długości może 70 m i szerokości 10 m. Oczywiście zero innych ludzi. Zwiedzaliśmy też 2 jaskinie i miasteczko na wodzie (na palach). Co interesujące za 200 bahtów więcej niż cena wycieczki można przenocować w tej wiosce. Rano też odbierają łodzią.
Ogólnie wycieczka godna polecenia. Poznałem parę anglików, którzy wybrali się w podróż poślubną na rok i już podróżowali 7 miesięcy oraz parę Włochów. Ogólnie spoko ludzie.
Co do Phang Nga to jest tutaj na pewno jaskinia ale nie zwiedzałem. No i w okolicy też jest ich trochę plus parę mniejszych wodospadów.
No i tutaj też wycieczka miała opóźnienie 1h czyli o 17.00. Ale nie było zmartwienia jak wczoraj, bo autobusy kursowały co godzinę. Wsiadłem w autobus do Kok Kloy by tam się przesiąść na autobus do Kao Lak. Około 19.30 byłem na miejscu.

poniedziałek, 28 lipca 2008

Dzien 25 - rejs speed boat na Phi Phi

Rano pobudka o 6.45, znów pakowanko, zwrot motoroweru (gość wyszedł w szlafroku by go odebrać), szybkie śniadanie i na dworzec. Minibus do Krabi kosztował 99 bahtów i jechaliśmy coś z 1,5 godziny jak się nie mylę. Dworzec w Krabi jest położony dobre parę kilometrów od centrum. Oczywiście zjawił się od razu taksówkarz, który zaoferował podwózkę za 150 bahtów. Oczywiście wyśmiałem go i znalazłem kursowego tuk tuka, który jeździ między centrum, a dworcem. Koszt 40 bahtów. Rzut beretem od mojego Hotelu Green House. Hotel chyba za 800 bahtów bukowany przez www.anoda.pl. Ogólnie może być, ale myślę, że za tą cenę to można byłoby znaleźć jakieś fajne pokoje prywatne na mieście. W hotelu działa biuro podróży, które oferuje wycieczkę Speer boatem na wysypy Phi Phi za 1500 bahtów z lunchem. No i oczywiście wynajem motoroweru za 200 bahtów. Chciałem wynająć motorower, ale nie chcieli zniżyć ceny. Nauczony doświadczeniem nie zawierałem jeszcze żadnych transakcji w hotelu lecz rozejrzałem się po mieście. W pobliżu rzeki wynająłem skuter z automatyczną skrzynią biegów za 150 bahtów na pól dnia. Mieli też wycieczki, które mnie interesowały, ale w tej samej cenie.
Zwyczajowo musiałem zatankować. Jeżdżąc po centrum zauważyłem większe biuro podróży i tam wycieczka kosztowała 1300 bahtów. Zakupiłem więc. Następnie pojechałem zwiedzać wybrzeże. W okolicach Krabi jest kilka plaż, które są oddalone od Krabi od kilku do kilkunastu kilometrów. Niektóre są prawie dziewicze. Mało turystów albo wcale. Po drodze wspaniałe widoki na skały wapienne i Morze Andamańskie. Wspaniałe widoki. W okolicach Krabi można zwiedzić jaskinie i świątynie, ale były nie w tym kierunku co plaże. Zresztą już widziałem nie jedną jaskinię i kolejna już na mnie nie sprawi wrażenia. Musiałaby być naprawdę super. Wtedy to każdy by o niej mówił i opisana byłaby w każdym przewodniku. Wieczorkiem zdałem motorower i udałem się coś przekąsić. Wybrałem typową knajpę tajską. Tzn. na powietrzu gotowane potrawy plus plastikowe krzesełka i stoliki. Zamówiłem Padi Thai. Cena 30 bahtów. Makaron nitki z warzywami, pokruszonymi orzeszkami ziemnymi etc. Najadłem się. Co do samego Krabi to miejsce nie wzbudzające wielkiego zachwytu. Okolice tak, bo są fajne plaże i ładne widoczki. Znalazełm też fajną kafejkę internetową. Szybkie łącza i godzina surfowania tylko 40 bahtów. Pobukowałem hotele i zaktualizowałem bloga w końcu.
Następnego dnia pobudka o 7.00. Równo o 8.00 zjawił się kierowca busu. Zapakowałem się razem z walizkami. Po drodze zebraliśmy jeszcze 6 innych turystów i zostawiliśmy moją walizkę w biurze właściciela firmy. Pojechaliśmy ba nadbrzeże gdzie odpływają łodzie na Phi Phi. Okazało się, że byłem tam dzień wcześniej na motorowerze.
Wyprawa Speed Boat to bardzo fajna sprawa. Jest tam mało miejsca, ale łódź daje czadu. Siedziałem razem z 4 Hiszpanów na samym dziobie łodzi. Momentami łódź tak poskakiwała na falach, że trzeba było się mocno trzymać. Raz wyskoczyłem na pół metra w górę. I nie miałby kto prowadzić projektów VATowskich. Po drodze okrążaliśmy różne wysypy i nurkowaliśmy na rafie. Nurkowanie na rafie to REWELACJA. Fajne widoczki i różnobarwne ryby w bajkowych kolorach. Czasem pływało się w stadzie ryb. Wysypy Phi Phi słyną właśnie z rafy koralowej oraz plaż gdzie piasek jest drobny i biały. Aż raziło w oczy. No i woda krystalicznie czysta. Momentami, aż dech zapiera. Lunch mieliśmy obok siedzib Sea Gipsies. W drodze powrotnej wstąpiliśmy na wyspę bambusową, by ponurkować, poopalać się i popływać. No i cały dzień zleciał. Najgorsze jednak było to, że wycieczka skończyła się z 25 min. opóźnieniem co miało dla mnie znaczenie, ponieważ o 17.00 odchodził ostatni autobus do Phang Nga. Po powrocie okazało się, że moja walizka już na mnie czeka. Przesadzili mnie tez do tuk tuka, który jechał na dworzec autobusowy w Krabi. Niestety spóźniłem się 10 min i już autobusu nie było. Na dworcu powiedzieli mi, że mam wyjść na główną drogę bo o 17.30 jedzie autobus do Phuket i można się stamtąd zabrać. No to poszedłem. W jakimś sklepie po drodze zapytałem się gdzie jest przystanek. A tam jest tak, że się stoi z reguły gdzie bądź i macha na autobus. Pierwszy mnie nie zabrał nie wiem czemu. Pomagała mi też kobieta, która obok sklepu sprzedawała jakieś żarcie na wynos. Zauważyłem, że pomimo wszelkich starań czasem nie łapali mnie od razu jak wymawiałem Phang-Nga. W końcu po godzinie czekania zabrałem się chyba za 83 bahty do Pang Nga. Zanim dotarliśmy już było ciemno. W biurze turystycznym obok chcieli mi wcisnąć jakiś hotel. No ale ja już miałem rezerwację przez Internet. No i hotel był już zapłacony. Okaząło się, że hotel jest 6-7 km od dworca, prawie na obrzeżach. Nie było już żadnych taksówkarzy. Wszedłem do kafejki internetowej i właściciel finalnie zaproponował mi powiezie mnie na skuterze jego syn za 100 bahtów. Cena dość wysoka, ale jak powiedział jest to cena nocna. Faktycznie nie było już żadnych tuk-tuków. A było po 19.00 i była już noc wg ich standardów. W końcu znalazłem się w hotelu Phunga. Cena chyba 25 USD. Ogólnie może być, ale nie rzuca jakoś na kolana. No i okazało się, że w okolicy było sporo Karaoke barów. Karaoke bar w tamtej okolicy pełni tam taką samą funkcję jak u nas agencja towarzyska. Na szczęście nie korzystali z mojego hotelu lecz mieli własne piętra (na parterze były bary).

niedziela, 27 lipca 2008

Dzień 23-24 - Ko Lanta

Ko Lanta jest wyspą na Morzu Adamańskim pomiędzy Trung i Krabi. Zabukowałem się z rana w Acient Realm Resort & Spa. Wynająłem bungalow z klimą za 600 bahtów z widokiem na morze. Bardzo fajne są one. Wraz z TV i DVD. Ale kto ma czas oglądać. I nawet WiFi jest ale czasem kiepski sygnał jest. W każdym bungalowie sa 2 osobowe łóżka. Polecam ! Chciałem w ośrodku wynająć też motorower. Chcieli 200 bahtów za dzień, ale Amerykanie powiedzieli, że obok jest taniej. No i udało mi się zapłacić 200 bahtów za 2 dni po zgodzie big bossa za motorower z manualną (nożną) skrzynią biegów. Co do ośrodka (Ancient Realm Resort & Spa) to wynająłem bungalow za 600 bahtów (cena „low seasonowa”) Sam ośrodek też jest w porządku aczkolwiek ceny menu czy masaży wyższe niż w Bangkoku. Ale wystarczy negocjować, a jak nadal nam cena nie pasuje to spróbować gdzie indziej.

Ko Lanta jest wyspą w miarę spokojną o tej porze roku. Tak jak pisałem w Tajlandii jest teraz low season i nie ma dużo turystów. Tak samo jest na Ko Lancie. Jest w miarę spokój i cisza. Poza tym częściej są wybierane wysypy obok (Phi Phi) z tego względu, że piasek tam jest biały na plaży (hmm to musi oślepiać w ostrym słońcu).
Po ogarnięciu się zacząłem zwiedzać wyspę. Zacząłem od latarni morskiej. Od mojego ośrodka znajduje się ona około 20-24 km. Droga prowadzi częściowo wzdłuż plaży by potem momentami wspiąć się wyżej na wzgórza. Jest momentami malownicza. Oczywiście zatrzymywałem się by pstryknąć parę super fotek. Tym bardziej, że morze było momentami wzburzone i fale rozbijały się o skalisty brzeg. Co do plaż na Ko Lancie nie ma problemu. Jest ich dużo i są piaszczyste. Zauważyłem, że niektóre przydrożne bary zbudowane z bali były opuszczone. Ciekawe czy to efekt tsunami sprzed kilku lat czy po prostu w czasie low season są zamykane by po małym odnowieniu otworzyć w sezonie.
W każdym bądź razie warto przejechać się zobaczyć tę latarnię morską. Oczywiście sama latarni jest beznadziejna (automatyczna i nie zamieszkana), ale umiejscowiona jest na skale najbardziej wysuniętej na południe części wyspy. Przy nie spojonym morze jakie miałem szanse widzieć woda fajnie rozbijała się o skały. Naprawdę super. Polecam !
Powrót był łatwiejszy, bo już nie zatrzymywałem się tak często. W każdym bądź razie zabrał mi około godziny, bo po drodze rzuciłem okiem na wodospad (nic specjalnego). W drodze do wodospadu widziałem słonia w krzakach. Pewnie to jeden ze słoni, które obsługują turystów. Na Ko Lanta są organizowane trekkingi w lesie na słoniach plus inne atrakcje jak nurkowanie i tym podobne. Zaczęło zmierzchać więc dałem czadu na swojej Hondzie. Przy 60 km/h hałas już był znaczny. Przy 80 km/h zaczyna furczeć wszystko. Przy 100 km/h nie słyszy się swoich myśli. Aaa i przy 70 km/h wiatr unosi ci kask i momentami trzeba go przytrzymywać J. Z reguły dostaje się najprostszy kask, który wygląda jak hełm z pierwszej wojny światowej.
Wieczorkiem była fajna imprezka na naszym ośrodku „with vodka and soda” z poznaną Australijką mieszkającą w Londynie, która z córką zrobiła sobie wakacje w Tajlandii i Laosie. W każdym bądź razie rano bolały nas głowy ;-).

Na drugi dzień zwiedzałem drugą stronę wyspy i jaskinię Mai Kaeo. Wstęp 200 bahtów wraz z przewodnikiem. Jaskinia nie ma żadnego oświetlenia dlatego przewodnik miał latarki dla nas. Do jaskini idzie się gdzieś z 0,5h i chodzi po niej około godziny. Jest fantastyczna ! Polecam. Chociaż trzeba w niej uważać, bo momentami jest ślisko i można spaść kilka metrów w dół. Oprowadzał mnie gość, który 17 lat temu znalazł tę jaskinię z bratem. Oprócz stalaktytów i stalagmitów, jest podziemne źródło, wysokie kominy zarówno w dół jak i w górę, tunele momentami takie, że pociąg mógłby wjechać. Zobaczyłem też Old Lanta Town. Nawet, nawet. No i parę godzinek zeszło. Po powrocie lunch w restauracji na plaży obok nas z widokiem na morze oczywiście. Super jedzonko !
Wieczorkiem szukanie hotelu w necie w Phuket i Phang Nga, co nie jest łatwe, bo wybór jest bardzo duży w każdej rozpiętości cen i lokalizacji. Potem do łóżeczka, bo pobudka przed 7.00 rano, by pojechać do Krabi.

Z Ko Lanta do Krabi jest około 80-100 km oczywiście w zależności z którego punktu wyspy się wyjeżdża.

sobota, 26 lipca 2008

Dzień 22 - Haadyao Nature Resort

Haadyao Nature Resort jest ośrodkiem prowadzonym przez pewną fundację. Ceny noclegów wahają się od 400 bahtów za Thai Salae do 800 za bungalow z DVD. Śniadania są osobno płatne (150 za śniadanie). Celem fundacji jest zachowanie środowiska naturalnego w stanie nie naruszonym plus zaktywizowanie morskich Cyganów (Sea Gipsies), którzy żyją na tamtych terenach. Każdy więc zarobek idzie na programy fundacji plus na małe pensje dla cyganek pracujących w ośrodku. W ośrodku byłem tylko ja i para Holendrów, która podróżuje już kilka miesięcy. Z obsługi były tylko 2 osoby anglojęzyczne – recepcjonistka i emerytowany profesor. Okazało się, że pracuje w ośrodku jako wolontariusz. Trochę poopowiadał mi co robią. Generalnie chcą nauczyć Cyganów różnych rzeczy tak by potem sami zaczęli sobie radzić. Czyli chcą dać im wędkę. Oczywiście stwierdził, że Tajowie nie chcą ich zatrudniać, bo są leniwi, kradną etc. Normalnie jak nasi Cyganie.
Po śniadaniu wypożyczyłem kajak za 800 bahtów (drogo jak cholera), dostałem worek foliowy na kamerę i aparat, pudełko plastikowe z silną latarką na głowę i ręcznie namalowaną mapę. Atrakcją okolicy jest Jaskinia Piratów i inna jaskinia z rysunkami naskalnymi pierwotnych ludzi. Są też oczywiście super skały wystające z morza i wysepki z roślinnością namorzynową. Na początek podpłynąłem do takiej wyspy i wysiadłem, by pochodzić po brzegu. Ląd jest zdradliwy, bo składa się z piasku i mułu więc są miejsca gdzie zapada się po kolana lub dalej w ten muł. Ale OK dałem radę i ciągnąłem trochę kajak, bo to było łatwiejsze. Po drodze widziałem bardzo dużo różnych gatunków krabów od pomarańczowych, czerwonych, zielonych, fosforyzujących po niebieskie. No i takie rybki (kiedyś na Discovery był program), które skaczą i pełzają po lądzie, a jak czuja zagrożenie to pryskają do morza. Trochę przypominają kijanki, ale są znacznie dłuższe. Po jakimś czasie wiosłowania znalazłem Jaskinię Piratów. Jest super. Wpływa się do niej przy niskim stanie wody i wpływa innym wyjściem. Okolica ta i to morze do końca lat 60 XX w. było siedliskiem prawdziwych piratów. Dopiero w latach 60 rządowi tajskiemu udało się wytrzebić ich. Później wiosłowałem do jeszcze jednego miejsca, ale nie jestem pewien czy udało mi się je odnaleźć. W każdym bądź razie widziałem też fajne skałki i struktury skalne. No i po paru godzinach wróciłem na przystań. Poczekałem ponad godzinkę na minibus i wróciłem do Trang. Tam poszedłem do Wunderbar baru i zapytałem się o dobry tani nocleg. Okazało się, że hotel jest obok przez ścianę (Sri Trang). Cena 500 za pokój z klimą. Polecam. Jest OK, ale bez śniadania. Zresztą za 100 bahtów można się najeść po pachy w Tajlandii. Z rana na drugi dzień udałem się na wyspę Ko Lanta. Bilet kupiłem w jednym z biur podróży za 250 bahtów wraz z przeprawą promową i dostarczeniem do hotelu.

czwartek, 24 lipca 2008

Dzien 21 - okolice Trang

W samym Trang nie ma co zwiedzać. Moze oprocz nocnego rynku.

Równo o 9.00 stawiłem się przed barem Wunderbar i za 100 bahtów pożyczyłem motorower Honda na pól dnia. Oczywiście musiałem podjechać zaraz na stację, bo bak był pusty. Chciałem by gościówa wlała mi 5 litrów 95. A ona nalała mi za 50 bahtów. No to mówię jej, że niech leje za 200. Nie nalała za tyle, bo bak był za mały. W sumie skasowała mnie za 113 bahtów. Jak dla mnie to z 2,5 litra paliwa. Aż nie chce się wierzyć. Może się rąbnęła nie wiem. W każdym bądź razie jeżdżenia było co nie miara i ile funu. Najpierw na celownik wziąłem jaskinię Khao Chan Hai. No ale jest teraz w Tajlandii low season i była ona zamknięta. No cóż nic straconego, różne jaskinie się widziało, a ta na pewno nie należy do takich najsłynniejszych. Następnym celem był wodospad. Ale najpierw dotarłem do Ban Raipru i przez Ban Khaolak do wodospadu Khaolak. Ale troszkę się go naszukałem. W końcu jak znalazłem właściwą drogę to okazało się, że zalewają betonem jej kawałek i nie można przejechać. Kazali jechać ścieżką naokoło. Oczywiście skręciłem w tę co nie trzeba i zacząłem wjeżdżać w górę. Ale jacyś kolesie zjeżdżali z jakimś fajnym drewnem chyba do akwarium i pokazali mi właściwą ścieżkę. Wodospad nie rzuca na kolana, ale fajne głazy są tam. Potem widziałem wodospad Pak Jam. Też nie rzuca na kolana, ale trzeba było iść ścieżką w dżungli. Teraz rozumiem, dlaczego amerykanie ponieśli klęskę w Wietnamie. Marsz kilkunastominutowy w dżungli pod górę przy wysokiej temperaturze i wilgotności to masakra. Rad Cave nie odnalazłem. Potem przez Ban Lampura wróciłem do Trang. I była już prawie 15.30. Wsiadłem w minibus za 60 bahtów i pojechałem do Haadyao Nature Resort około godziny jazdy od Trung nad Morzem Andamańskim. Po drodze tak się rozpadało, że lało jak z cebra przez kilka godzinę. Potem kropiło do północy.

Dzień 20 - Hat Yai/Trang

W Hat Yai zatrzymałem się w hotelu New Season. Polecam. Całkiem OK. Za noc ze śniadaniem zapłaciłem przez Internet coś 1150 bahtów. Mają też Internet przez kabel wliczony w cenę. Rano pobudka, śniadanko i na zwiedzanie. Walizkę zostawiłem w hotelu w recepcji. Na szczęście jest to standard i nie trzeba jej wszędzie wozić. Plecak z całym sprzętem ze sobą.
Pojechałem zobaczyć świątynię Wat Hat Yai Nai. Za przejażdżkę motorkiem zapłaciłem chyba 40 bahtów. Wiem, że miejscowi płacą 20 bahtów. Ale nie chciało mi się szukać innego. W świątyni tej znajduje się trzeci na świecie co do wielkości posąg leżącego Buddy (35 m długości, 15 m wysokości. Wejście do wnętrza posągu prowadzi przez niewielkie sanktuarium. Jak dla mnie jak ktoś widział leżącego Buddę w Bangkoku to ten go już nie zachwyci. Ale zawsze warto zobaczyć. Wstęp gratisowy. Ale w środku dostałem błogosławieństwo od mnicha. Łał. Już chyba z połowa różnej maści kapłanów błogosławiła mnie w tej podróży. Księża, bramini, buddyści. Mam nadzieję, że nic mnie nie ruszy więc. Potem wróciłem sobie na pieszo na rynek zwana potocznie Plaza lub też Kimyong Market. Taki typowy tajski market. Podróż na pieszo zabrała mi może 30-45 min. W sumie to nawet nie warto brać tuk-tuka. Wraca się wzdłuż Phetkasem Road. Potem poszedłem do Clock Tower. Może z 5-10 min od tego rynku, by pojechać do Ton Nga Chang Waterfall czyli Wodospadu Kłów Słonia. Nazwę zawdzięcza 2 strumieniom wody, które z łoskotem spadają z jego 7 progów. Znajduje się on 24 km od Hat Yai. W internecie znalazłem informację, że spod Clock Tower jadą tam busy. Nie znalazłem ich. Być może autor wpisu miał na myśli miejscowe tuk tuki, które zwane są też songhtaew chyba. Pierwszy gość chciał 600 bahtów za podróż w dwie strony potem zszedł do 500. Ostatecznie wziąłem gościa na skuterze za 400. Czyli zapłaciłem za kurs w 2 strony plus gość jeszcze w sumie czekał na mnie ponad 2h na miejscu, jak wrócę z oglądania wodospadu. Po drodze 2 razy padało i to tak, że raz musieliśmy się zatrzymać pod dachem na 10 min. aż przejdzie. Sam bilet do zobaczenia wodospadu kosztuje 200 bahtów. To oczywiście cena dla obcokrajowców. Sporo jak na tajskie ceny i warunki. Ale za to muszę powiedzieć, że wodospad jest ZA-JE-BI-STY !!! Polecam wszystkim. Jak piszą w necie ma podobno 7 stopni/progów. Nie wiem czy zobaczyłem wszystkie. Chyba nie. W każdym bądź razie dwa pierwsze zapierają dech w piersiach. Chyba poniżej też są jakieś z 2 progi. Ja wspiąłem się też wyżej. Wspinaczka już nie była taka prosta. Więc jeśli chcecie wejść wyżej to weźcie lepsze sandały. Wdrapywałem się z plecakiem naładowanym elektroniką. Muszę przyznać, że zadyszałem się okrutnie parę razy - szczególnie, że było strasznie parno i chyba było z 33 stopni jak nic. Ale widok po wejściu był przepiękny. Z jednej strony progi wodospadu a z drugiej okolica jak na dłoni. Jak w jakichś Górach Stołowych. Ogólnie zabrało mi to z 2h, ale sporo czasu spędziłem na filmowaniu, robieniu zdjęć i brodzeniu w wodzie. U nas w Polsce kąpiel w wodospadzie jest zabroniona. A tam spoko. No i najlepsze było, ze turystów było jak na lekarstwo. Spotkałem może z max. 10 osób przez 2h. Spotkałem jakąś parę Tajów i Francuzów, którzy cykli mi zdjęcia. Super. Tak jak mówiłem – warto zobaczyć ten wodospad. Nawet jeśli jest się przejazdem. No ale trzeba sobie zarezerwować minimum po 0,5h na dojazd w jedną stronę i z 2-3h na bardzo szybkie zwiedzanie. Osoby ze słabym sercem mogą się zmęczyć okrutnie. Ja przy plecaku 6-7 kg wysiadałem. A wyobraźcie sobie wojnę w Wietnamie. Żołnierze ze sprzętem 20 kg z hełmami etc. Masakra. To dopiero kondycja. Jak schodziłem to podparłem się ręką o drzewo. Od razu w ciągu sekundy wskoczyły mi na rękę 2 olbrzymi czerwone mrówki. Już zaczęły się wgryzać, ale zdążyłem je strząsnąć.
Po powrocie do Hat Yai poszedłem do hotelu po walizkę i na dworzec. W hotelu powiedzieli mi, że dworzec autobusowy jest poza miastem i tuk tuk kosztuje 100 bahtów. Poza tym uciąłem sobie pogawędkę z recepcjonistką. Pytała się i dziwiła jak znalazłem ich hotel. W końcu potęga Internetu. Sam hotel polecam. Żadnych wodotrysków, ale naprawdę jest OK. Czysto, łazienka też super, 2 łóżka i klima. Śniadanko też. Złapałem więc tuk tuka i w sumie dojechałem na dworzec za 80 bahtów. Okazało się, że jest dokładnie na tej samej trasie jak do wodospadu. Więc tak naprawdę wracając z wodospadu można od razu jechać na dworzec autobusowy. Recepcjonistka napisała mi po tajsku miejscowość do której jechałem (Trang) i słowo „dworzec autobusowy”. Nie musiałem więc się męczyć z kierowcą tuk-tuka.
Autobus do Trang kosztuje 120 bahtów. Coś z 2h jazdy i 140 km. W Trang wysiadłem przy stacji hotelowej i udałem się do Hotelu Thurmin. Najlepszy w mieście i rezerwowałem go przez net. Na miejscu okazało się, że coś jest nie tak. Rezerwacji nie było. Po 15 min. kontaktu z recepcjonistką okazało się, że jednak nie było rezerwacji a miejsce tych tańszych nie ma. Zaoferowała mi miejsce w droższym pokoju ze zniżką, ale zrezygnowałem. Twierdziła, że ktoś 2 dni temu odpisał mi, że nie ma miejsc. To jakaś bzdura, bo ja sam czekałem na potwierdzenie miejsca i nawet wysłałem im mailem ponaglenie, że nie dostałem odpowiedzi. W końcu wylądowałem w Trang Hotel za 470 bahtów. Ogólnie to masakra. Hotel z lat 70 ze zużytym sprzętem. No ale Klima była. Ogólnie nie polecam. Lepiej dopłacić 100-200 bahtów za coś lepszego. Po 1h wyszedłem na miasto. Pierwotnie miałem jechać za 50 bahtów do Tesco Lotus bo miało tam być darmowe WIFI. Ale przeszedłem się w stronę dworca kolejowego, by zobaczyć co tam jest. No i zaraz przy dworcu napotkałem na WUNDERBAR BAR. Czytałem o nim w necie. Jest to bar prowadzony przez Niemca Mathiasa ze Stuttgartu i jego żonę. Osiadł w Trang 18 lat temu. Ogólnie zjadłem sobie tam jakiś makaron owocami morza za 50 bahtów i wypiłem duże piwo Chang (0,65L) za 65 bahtów. No i w końcu pogadałem z Mathiasem. Fajny gość. Udzielają tam informacji turystycznej i sprzedają bilety na minibusy np. do Ko Lanta. Mini bus z przeprawą łodzią kosztuje 250 bahtów. Porozmawiałem z gościem i polecił mi pojechać na 2 wysypy: Ko Sukron i Ko Muk. Podobno mało turystów szczególnie teraz kiedy jest low season. High season zaczyna się po monsunie gdzieś w październiku. Nie polecał Phuket jako, że jest tam mnóstwo turystów , jest masakra i bardzo drogo. To by się nawet zgadzało. Wypytałem go jak dojechać do wodospadów i jaskiń . Powiedział, że są 3 opcje. Wynajem taksówkarza na cały dzień, ale to kosztuje chyba z 3 tys. Bahtów, dojechanie busem do jakiegoś miejsca i potem łapanie tuk tuka lub stopu. Ale wtedy widzisz tylko 1 jaskinię i 1 wodospad no i wynajem motoroweru za 150 bahtów za cały dzień ! Chyba skuszę się na tę opcję. Potem do baru dotarł Aleks. Też Niemiec ze Stuttgartu, który w Trang mieszka od niecałych 6 lat. Obaj goście są OK. W sumie pogadaliśmy sobie chyba z 1,5h, a ja zjadłem i szybko ponetowałem sobie. Jest tam płatny Internet, ale klienci mają go darmo. Jest tam Wifi darmowe dla klientów, ale mi nie chciało zadziałać. Ale spoko szybko sprawdziłem pocztę poczytałem o wyspach. Matthias i jego żona stwierdzili, że najlepszym i najtańszym sposobem zwiedzania jest wynajem motoroweru. Koszt takiej imprezy za cały dzień to 150 bahtów + wypalone paliwo. Stwierdziłem, że jest to dobra opcja i umówiłem się na 9.00 w czwartek na wypożyczenie motoroweru.

wtorek, 22 lipca 2008

Dzień 19 - Bangkok i Hat Yai

Dziś ostatni dzień w tym tygodniu w Bangkoku. No i oczywiście zakupy w centrum handlowym MBK. Negocjowaliśmy trochę ceny, dało się trochę zjechać z nich. Poza tym pakowanko zajęło mi ponad godzinę. Po południu na lotnisko za 200 bahtów. Marta do domu, a ja do Hat Yai z AirAsia.com.
Lot do Hat Yai trwał 1,5h. Samolot spoko, spoko. Takie porządne tanie linie lotnicze. Z lotniska do centrum Hat Yai jest ok. 10 km (20 min. jazdy). Na lotnisku przed wyjściem po lewo znajduje się stanowisko na którym można kupić bilet na mini bus za 80 bahtów lub zamówić taxi za 300 bahtów. Jak na Tajlandię to bardzo dużo. Ale pewnie ktoś ma monopol.
Zatrzymałem się w hotelu New Season. Hotel całkiem w porządku. Mają darmowy internet przez kabel. Działa szybko (dzięki niemu piszę właśnie bloga). Hat Yai na razie widziałem w okolicach hotelu, bo przeszedłem się wieczorkiem. Jak zwykle w Tajlandii człowiek chodząc wieczorem czuje się bezpiecznie.
Hat Yai jest to głównie handlowe i rozrywkowe miasto gdzie na zakupy przyjeżdżają Singapurczycy i Malezyjczycy. No i też mają tutaj mnóstwo knajpek ulicznych serwujących owoce morza za grosze.

poniedziałek, 21 lipca 2008

Dzień 18 - BKK i Ladyboy show

Dla nie wiedzących kto to jest Ladyboy, to po prostu najbliższe określenie to transwestyta. Dzis poszliśmy do kabaretu Calypso w hotelu Asia. 5 przystanków BTSem (Sky Train) od stacji przesiadkowej Asok. Jak już pisałem wcześniej bilet kosztuje 1200 ale przez internet 900. Ogólnie można obejrzeć. Ale jak macie mało czasu na Bangkok to możecie sobie darować. Ale faktycznie tak jak mówiła Mercy z naszego biura niektórzy Ladyboys wyglądali znacznie lepiej niż niejedna kobieta. No i niektórzy (niektóre ???) mieli czym oddychać. Na ulicy szczególnie w Europie nie dałoby rady ich rozpoznać. Wskazówką są ostrzejsze rysy twarzy, szerokie ramiona i barki, większe łydki, stopy no i męski głos. Taki bangkokowy klimat.

W biurze ostatni dzień. Dzień pożegnań. W sumie ludzie są to fajni. No i rzeczywiście część z nich przychodzi do pracy w koszulkach różnego koloru dla konkretnego dnia. Np. w poniedziałek noszą żółte koszulki. To na cześć króla i monarchii. No dużo pierdółek na biurkach typu maskotki, ludziki etc.

niedziela, 20 lipca 2008

Wymiana walut w Tajlandii, karty kredytowe

Nie ma z tym najmniejszych problemów. Często można spotkać kantory i banki. W niektórych z nich trzeba okazać paszport. Kurs wymiany zależy od wymienianych banknotów. Najniższy jest dla tych z przedziału 1-20 USD, najwyższy dla powyżej 50 USD. Przy czym wymieniając np. 120 USD, 100 będzie policzone kursem wyższym, a 20 niższym.

Poza tym można płacić kartą kredytową. Jest to bardzo popularne i nie ma raczej problemu. Nawet u krawca :-). Często płacąc za coś przez stronę internetową kartą (np. za hotel, za show) można uzyskać tańsze ceny niż używając gotówki. W końcu maksymalnie są nastawieni na turystów i powszechna akceptacja kart pomaga owym turystom pozbyć się szybciej pieniążków :-).

Sieć bankomatów też jest szeroko rozwinięta. Ale jeszcze ich nie testowałem. Dolarki się wymienia, nie ;-)

Dzień 17 - Ayutthaya

Ostatni dzień pobudki o 5.00. Dziś wycieczka do starej stolicy Królestwa Tajów czyli Ayutthay'i. Miasto założył ok. 1350 roku król Rama Thibodi I. Zwiedziliśmy tam letni pałac królewski w Bang Pa-In i 3 świątynie. Zespół Bang Pa-In nie rzucił nas specjalnie na kolana. Może poza rezydencją w stylu chińskim. Niestety z rana padało, ale na szczęście nie za dużo. Na początku moja kamera odmówiła mi posłuszeństwa. Nie chciała nagrywać. Pomimo tego, że przeczyściłem wczoraj głowicę, nadal krzyczała, że trzeba przeczyścić. Niestety nie miałem przy sobie taśmy czyszczącej. To nauczka, by jednak ją wozić. No i od tej wilgoci obiektyw zaparował (na szczęście na zewnątrz tylko). W końcu w autokarze po wymianie taśmy na inną udało się ją reaktywować i można było już filmować. Ale kto to będzie oglądał ?! Już mam 4 taśmy każda po 90 min. Może na emeryturze jak skleroza będzie mi dolegać. Albo Emil jak go spiję ;-)

Jedna ze wspomnianych świątyń to tak naprawdę cały ich zespół, niestety zostały w tym przypadku tylko ruiny. Aczkolwiek ma to swój klimacik. Następna świątynia mieściła posąg Buddy w królewskich szatach tajskich. Poza tym była typowym tajskim watem czyli świątynią. Wg naszego przewodnika jedyny taki w Tajlandii. No i na koniec posąg leżącego Buddy. Jak zwykle gigantycznych rozmiarów. Potem godzina jazdy i powrót do Bangkoku statkiem (coś z 2-2,5h). Na statku mieliśmy też lunch.
Cena 1500 bahtów za dzisiejszą wycieczkę.

W BKK byliśmy o 15.30. Pochodziliśmy jeszcze po chińskiej dzielnicy, potem kurs Express Boat na nadbrzeże przy Grand Palace za 18 bahtów. Połaziliśmy po okolicy Grand Palacu. Trafiliśmy do parku (mały był). Tam sporo osób biegało, ćwiczyło aerobik. Najciekawsze były 2 grupy mężczyzn grających w grę, podobną do zośki. Stali oni w okręgu i odbijali nogą (stopą, wewnętrzną stroną lub zewnętrzną, ręką etc.) coś jakby plastikową piłkę pustą w środku. Fajnie to nawet wyglądało. Potem wzięliśmy tuk-tuka za 100 bahtów. Nie chciało nam się negocjować i szukać innego. Może zaoszczędzilibyśmy max.40 bahtów (2 puszki coli). Cola tutaj kosztuje 17-20 bahtów. Fajne mają napoje i różne rodzaje herbat gotowych do picia. Dziś spróbowałem białej herbaty (20 bahtów). Bardzo dobra ! I wszystko można kupić w sieci sklepów 7/11 (sevel eleven) - coś jak nasze Żabki ale lepsze.

Jutro ostatni dzień w robocie i urlop. Dziś zabukowałem sobie bilet powrotny z Phuket do Bangkoku. Cena niecałe 1700 bahtów (pociąg do Zakopanego kosztuje chyba więcej). Czasem zdarzają się loty za 99 bahtów (plus wszelkie opłaty i podatki co razem daje z 1000-1200 bahtów). Akurat nie było w terminach mnie interesujących (ale np. powrót w nocy z poniedziałku na wtorek). Do BKK wracam z soboty na niedzielę, więc ostatnią noc spędzę tam. I będzie "One Night in Bangkok" jak ktoś tam śpiewał w starym szlagierze.

sobota, 19 lipca 2008

Dzień 16 - Tygrysek z tygryskami ;-) oraz rzeka Kwai

Pobudka o 5.00 i znów wyjazd po za Bangkok. Najpierw pojechaliśmy do Kanchanaburi gdzie obejrzeliśmy pięknie utrzymany cmentarz wojenny. Pochowano na nich alianckich jeńców wojennych. Otóż przy budowie słynnego mostu na rzece Kwai i kolei birmańsko-tajlandzkiej w czasie wojny zginęło 15,000 jeńców wojennych i ponad 100,000 ludności cywilnej.
Potem poszliśmy zwiedzać muzeum wojenne i oczywiście słynny most. Sam most nie jest tym pierwszym mostem, który został wybudowany, ponieważ ten pierwotny był drewniany i został zbombardowany przez aliantów. W 1943 roku wybudowano most żelazny. W 1945 r. zaprzestano z jego używania. W przewodniku wyczytałem, że w ramach reparacji wojennych Japończycy zrekonstruowali go. Mówi się, że każdy podkład tej linii kolejowej oznacza jedno życie ludzkie...

Po moście pojechaliśmy na lunch do baru umiejscowionego na wodzie na tratwach. Chyba też na rzece Kwai. Następnie wodospad (kurcze zapomniałem nazwy - muszę sprawdzić) gdzie był tłum turystów.

No i po nim gwóźdź programu. Przynajmniej dla mnie urodzonego w roku Tygrysa. Zwiedzanie tygrysów, które żyją z mnichami. Wstęp 300 bahtów, ale wliczony już był w cenę wycieczki. Na terenie znajduje się dolinka gdzie leży coś koło 8-12 tygrysów i każdy ma opiekuna. Jest też galeria dla widzów gdzie można je obserwować. Można sobie filmować i robić darmowe zdjęcia. Oczywiście asystuje przy tym tłum wolontariuszy. Za nim wejdzie się na teren trzeba tylko wszystko zostawić i dać kamerę lub/i aparat wolontariuszowi. Następny wolontariusz podprowadza i pokazuje gdzie usiąść bądź kucnąć. Inni natomiast robią ci zdjęcia i filmują. Oczywiście jest opcja wykupu specjalnego zdjęcia za 1000 bahtów. Wtedy trzyma się głowę tygrysa na swoich kolanach plus asystuje do zdjęcia mnich buddyjski. Pełen czad.
Poza tym na terenie biegają swobodnie stada świń, bydła rogatego, pawi, sarenek i koni. Są tak przyzwyczajone do ludzi, że nic sobie nie robią z ich obecności.
Tutaj link o tygryskach z tej świątyni.

Na koniec całej wycieczki przejażdżka koleją przez most. Jeden z odcinków jest tak czaderski, że mała głowa. Jedzie się mostem i jak się wychyli głowę to widać od razu rzekę z wysokości 20-30 metrów. Najlepsze jest to, że drzwi do wagonów nie są zamykane i można sobie stanąć na ostatnim schodku i robić zdjęcia lub filmować. Jak ktoś ma lęk wysokości to dla niego jest to prawdziwa zgroza !!!


A no i wszystko to za 1000 bahtów tylko. Z Mamtours.

Powrót zabrał nam ponad 4h, przez totalną ulewę (rano 2h). Lało momentami tak jakby ktoś wylewał hektolitry wody na raz. Powoli pora deszczowa się zaczyna. Na ulicy można totalnie było zmoknąć w 15 sekund !

Nie zamieszczam fotek, bo kabla zapomniałem :-(.
Ale jak Marta pożyczy mi swój czytnik kart to coś wrzucę.

Dzień 15 (18 lipca 2008) - Pływający Rynek i farma krokodyli

Wczoraj była pobudka o 5.00, bo o 6.30 miał po nas przyjechać bus. Wykupiliśmy sobie całodzienną wycieczkę poza Bangkok za 650 bahtów z lunchem. W planie zwiedzania był pływający rynek (Flooding lub też Floating Market). Jechało się do niego coś z 1,5h, by finalnie obejrzeć handel, który odbywa się z łodzi. Fajnie to nawet wygląda, ale masakrycznie dużo turystów. Na samym rynku za 150 bahtów mogą powozić łodzią.
Po 1,5h łażenia i robienia zdjęć przepłynęliśmy się zwykłymi kanałami, by trafić na farmę węży. Jednakże nie rajcowało nas to i nie poszliśmy oglądać. Tym bardziej, że było tylko 30 min. czasu. Potem lunch i podróż na farmę krokodyli. Na farmie gdzie wstęp kosztował 300 bahtów (my mieliśmy wliczone to w cenę całej wycieczki) najpierw był pokaz magicznych sztuczek. Później pokazy ze słoniami. Np. pokaz jak się łapało słonie, jak walczono z ich użyciem. Oczywiście było coś z rozrywki czyli słonie strzelały do bramki piłką. Generalnie bardzo fajny pokaz. Jedynym minusem były nasze miejscówki. Siedzieliśmy bowiem na najniższym poziomie z boku. Co prawda widzieliśmy coś, ale z góry byłoby lepiej. No i na początku jeszcze maruderzy włazili i momentami zasłaniali widoki. Po pokazie był czas na krokodyle. Na pokazie paru Tajów wkładało w ich paszcze ręce i głowy. Bardzo niebezpieczne to było. Tym bardziej, że jeden kłapnął dziobem i odgryzł kawałek kijka bambusowego, którymi posługiwali się ci śmiałkowie. Oczywiście wyciągali ich także za ogony z wody i inne takie.
Po pokazie mieliśmy chwilkę na zwiedzenie terenu. Było tam sporo słoni i można było sobie trzasnąć z nimi fotę. Najśmieszniejszy był słonik w wieku niemowlęcym z matką. Poznawał świat i dotykał trąbą wszystkiego co się dało. Siłował się z pękiem na sznurze, a to chciał urwać szlauch z wodą który przebiegał nieopodal ich wybiegu. Na sam koniec okazało się, że trzymają też w klatkach parę tygrysów. Niezłe z nich kotki. Ale tygrysy zostawiliśmy sobie na wycieczkę sobotnią.

środa, 16 lipca 2008

Dzień 14 - Bangkok i Boat Dinner

W biurze audyty poszły bez większych problemów. Piyalak zorientowała się co do możliwości zwiedzania południowej Tajlandii. Nie polecała terenu przygranicznego z Malezją, bo jakaś lokalna partyzantka się uaktywniła. Mocno odradzała więc okolice Narathiwatu. Polecała Hat Yai (jest tam lotnisko), potem Trang, Krabi, Ko Lanta, Khao Lak no i Phuket. Może uda się wszystko machnąć w 12 dni. No zobaczymy.

Dziś w planie po pracy mieliśmy odwiedziny krawca w celu zorientowania się w cenach oraz kolację na łodzi wraz z rejsem po Bangkoku.
Okazało się, że zaraz przy hotelu jest aż trzech krawców. Interesowały mnie garnitury z kaszmiru z materiałem o średniej jakości. Oczywiście w Tajlandii takie garnitury są szyte na miarę. W pierwszym sklepie oferowali mi taki za 8 tys. bahtów. Potem zeszli do 7,5 tys. i dorzucili 2 koszule. Garniak niby miał kosztować 6 tys. czyli 375 zł. Koszule bawełniane wychodziły więc po 750 bahtów każda (czyli 47 zł). Potem poszedłem do drugiego tam cena była identyczna plus krawat. W trzecim sprzedawał Hindus i miał lepszy bajer niż inni. Cena wyjściowa garniaka z kaszmiru średniej jakości to 6 tys. A nie zaczęliśmy nawet jeszcze negocjować. Czynny do 21.00. Faktycznie pokazywał różne materiały i czuć w dotyku różnicę. Miał nawet jak mówił, jako jeden z nielicznych, najlepszy i drogi materiał, który z 70% składał się z kaszmiru, 20% z wełny owiec australijskich (najlepsza wełna na świecie) i 10% dodatków stabilizujących materiał. Kaszmir dla osób nie wiedzących to miękka tkanina z wełny kóz kaszmirskich, charakteryzująca się bardzo cienkimi włóknami o grubości 16 - 18 mikrometrów, co zapewnia jej wyjątkową puszystość. Naturalne kolory to szary, brązowy lub biały. Nazwa pochodzi od nazwy regionu w północnych Indiach. Stwierdziłem, że jutro łażąc po targu Pratunam można obejrzeć inne oferty krawców i porównać.

W pracy zarezerwowaliśmy przez net kabarat Lady Boyów. Jedna osoba w biurze była i polecała. Śmiała się nawet, że ci ladyboys byli ładniejsi od kobiet. Zarezerwowaliśmy sobie na poniedziałek wieczór. Można zarezerwować telefonicznie za 1200 bahtów lub przez net za 900. Płatność też przez internet ale dopiero po potwierdzeniu dostępności rezerwacji. Link do bezpiecznej płatności podawany jest w mailu (płatność kartą kredytową). Przed wyjściem na kolację zdążyłem zarezerwować lot w jedną stronę na AirAsia.com do Hat Yai na 22 lipca. Cena w necie bez opłat to 950 bahtów. Całkowita to 1994 bahty czyli 120 zł. Nie dużo jak na ok. 800 km. Oczywiście można płacić przez net kartą kredytową. Technika i net to jest to ! Pierwszy raz nie udało mi się zawrzeć transakcji, ponieważ jakiś error się pojawił. Najgorzej to szkoda czasu z wklepywaniem danych. Potem poszło OK, ale cena była coś ok. 50-80 bahtów droższa (w sumie dla nas to niewielka różnica).

Co do kolacji na łodzi to nie rzuca na kolana. Ceny posiłków są jak na mieście jedynie do rachunku doliczają za kurs 140 bahtów. Parę widoczków było ładnych, ale część dalsza taka sobie. Jeśli ktoś ma mało czasu na zwiedzanie Bangkoku to może sobie darować taką kolację. W sumie rejs trwał 2h. Ale oczywiście były jaja na początku, bo jak wysiedliśmy z metra udaliśmy się na nadbrzeże. A tam chyba z 5 stanowisk. A plan miał być taki, że mała łódź miała nas przetransportować do dużej. Po wyjściu więc od razu zauważyliśmy gościa, który miał reklamę naszej restauracji (wtedy nie wiedzieliśmy, że to nasza). Odesłał nas na inną przystań. Następny gdzie indziej. Szukaliśmy właściwej przystani 0,5h. W końcu okazało się, że to ta pierwsza !

Dzień 13 - program artystyczny

Wczoraj (wtorek 15.07.2008) bylismy na 1,5h przedstawieniu artystycznym w Siam Niramit. Centrum z wielką sceną znajduje się na ulicy Tiamruammit Road. Można tam się dostać jadąc metrem (MRT) do stacji Thailand Cultural Center. Potem należy wyjsć z metra przez Gate 1. I zaraz obok jest przystanek na minibusy, które kursują co 10 min. i zawożą na przedstawienie. Dowóz busami jest darmowy. Można już tam się zjawić o 17.30, aczkolwiek samo przedstawienie zaczyna się o 20.00. Warto być co najmniej godzinę wczesniej, by pokrecić się w srodku. Są tam zrekonstruowane chaty z północnej i południowej Tajlandii. Około 19.00 na dziedzińcu są także pokazy tajskich tańców i można je nagrywać. wg naszej informacji wstęp kosztuje 1500 bahtów, my płacilismy 1000 chyba dlatego, że przez firmę. Można oczywiscie wykupić opcję z obiadem, ale koszt obiadu to 290 bahtów. Za 290 bahtów to można mieć z 1-2 wypasione obiady na miescie.

Samo przedstawienie jest REWELACYJNE !!! Polecamy je z Martą. Warto zobaczyć. Niestety nie można go nagrywać ani robić zdjęć. Powiem tylko, że przedstawienie opowiada i dawnych dziejach tajskich w sposób sielankowy. Na scenie jest prawdziwa rzeka (!), pojawiają się kozy, kury, pies a nawet 2 słonie. Najciekawsze jest jednak gdy pewna częsć przedstawienia rozgrywa się na widowni między rzędami (oprócz tancerzy paradują między rzędami słonie). Jesli będziecie kupować bilet, to wykupujcie w centralnej częsci widowni w rzędach M, N, O i P i miejsca 30-50. Scena teatru jest przegromna i wg informacji na bilecie jest to najwyższa scena na swiecie wpisana do Księgi Rekordów Guinessa.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Dzień 12 - Bangkok i masaż

Poznaliśmy ludzi w biurze. Piyalak i Cristinę. Bardzo fajni ludzie. Od razy zaoferowali pomoc przy organizowaniu zwiedzania i wycieczek. Dziś zadzwoniły u umówiły nas na masaż tajski. Super miejsce. Dwie godziny masażu za 450 bahtów w super warunkach. Momentami nieźle nas wyginali i naciągali. Myślałem, że wszystko będzie mnie bolało, ale bardzo dobrze się czuliśmy. Zero problemów.
Po wyjściu z masażu skoczyliśmy coś zjeść. Zamówiłem jakieś 3 skorupiaki (mega krewety) za 210 bahtów. Normalnie tutaj jest raj dla osób lubiących Sea Foods. Po jedzonku pojechaliśmy na Night Market. Za taksówkę, z jazdą z taksometrem zapłaciliśmy 70 bahtów za coś koło 6-7 kilometrów. Zrobiliśmy nawet małe zakupy, oczywiście ostro negocjując. Ceny wyjściowe niby nie są atrakcyjne, ale od razu na początku dostajesz 20% discountu. Ale ceny podobne do tych w centrum handlowym MBK. A po negocjacjach można zejść poniżej. Poza tym w MBK też można negocjować.

Umieszczam w niektórych blogach zdjęcia. Zapraszam do galerii.

niedziela, 13 lipca 2008

Zostaję tutaj... ;-)

Adam,

wyślij mi pensję i bonus na moje konto. Zostaję tutaj na rok :-))))
Apartament do wynajęcia za 5 tys bahtów miesięcznie czyli za 320 zł...

Dzień 11 - Bangkok

Od rana łaziliśmy po Bangkoku. Poszliśmy na stację metra Phetchaburi, która jest z 10-15 min. od hotelu. Pojechaliśmy jeden przystanek metrem za 30 bahtów od osoby na stację Sukhumvit i przesiedliśmy się do BTS czyli SkyTraina. Naszą stacją docelową był Victory Monument czyli Pomnik Zwycięstwa. W BTS cena biletu zależy od przystanku do którego chce się dojechać. My zapłaciliśmy 30 bahtów od osoby za dojazd do strefy 4 czyli coś z 5 przystanków. Po obejrzeniu Victory Monument udaliśmy się do Parku Dusit. Po drodze mijaliśmy siedzibę króla, ale jest ona niedostępna dla zwiedzających. Przeszliśmy dalej i natrafiliśmy na zoo. Wg przewodnika Wiedzy i Życia jest to jedno z lepszych zoo w Azji. Raczej nie wywarło na nas dobrego wrażenia, bo zwierzęta mają bardzo małe wybiegi, zoo jest nastawione bardzo komercyjnie, jest dużo małych barów parasolkowych, atrakcji dla dzieci a’la lunapark i jest dość głośno. Wraz z biletem za 100 bahtów otrzymuje się plan zoo, ale jest trochę zakręcony. Chcieliśmy trafić do tygrysów i dwa razy trafiliśmy w to samo miejsce. W końcu wyszliśmy by pooglądać Park Dusit. Fajne miejsce. Jest tam zespół budynków w którym można pooglądać fotografie robione przez króla Bhumibola, muzeum starych zegarów, królewskich powozów, królewskich słoni (ale żywych tam ich nie ma). Jednakże pewną atrakcją jest pałac Vimanmek. Został wybudowany w XIX wieku w stylu wiktoriańskim ze złocistego drewna tekowego bez użycia żadnego gwoździa. Sporo tam jest przedmiotów z Europy jako, że król Rama V przywiózł je z wojaży po Europie. Wstęp do całego kompleksu kosztuje 150 bahtów, ale jeśli wcześniej było się w Wielkim Pałacu to bilet z Wielkiego Pałacu upoważnia do darmowego wejścia. Trzeba go więc nie wyrzucać. No i wniosek taki by najpierw odwiedzić Wielki Pałac. Ogólnie można obejrzeć to miejsce. Potem udaliśmy się oglądać katolickie kościoły (Św. Franciszka i Niepokalanego Poczęcia, który akurat był w remoncie). W tym rejonie pochodziliśmy po bardzo małych uliczkach, gdzie przebywają i mieszkają tylko miejscowi. Marta miała co robić (aparat chyba zagrzał się nieźle). Ludzie są bardzo przyjaźni i mówili często Dzień Dobry.
W planie potem mieliśmy targ kwiatowy przy Krung Kasem. Idąc do tego miejsca przechodziliśmy po kolejnych lokalnych uliczkach. Nawet trafiliśmy na typowy targ tajski z warzywami, mięsem i rybami, gdzie nie uświadczysz żadnego turysty. Pełen czad !
Po drodze usiedliśmy na moment na przystanku obok Biblioteki Narodowej by zorientować się gdzie jesteśmy. Byliśmy przy jakimś urzędzie i zauważyliśmy, że nagle policjanci siedzący w pobliżu wstali, wyprostowali się, natomiast policjant z naprzeciwka zaczął przeganiać psa z chodnika. Ludzie na innym przystanku stanęli wzdłuż chodnika. Zażartowałem, że może król przejeżdża. Odpaliłem więc kamerę tak na wszelki wypadek stanąłem przy ulicy. W pewnym momencie policjant z naprzeciwka zaczął machać do mnie i wykonywać ruch tak jakby pokazywał, że mam wstać. Na początku nie załapałem o co mu chodzi. Potem zorientowałem się, że daje mi znać, że to już. No chyba, że pokazywał Marcie, żeby wstała . Pojawił się policyjny motocykl, potem dwa radiowozy i dwa mercedesy i znów radiowozy. W jednym na pewno siedziała kobieta z kimś (może więc król i królowa, albo ktoś z rodziny królewskiej). Jak przejechali wszyscy wrócili do swoich czynności, policjanci usiedli etc.
Po zobaczeniu targu kwiatowego (nic specjalnego) doszliśmy do przystani Chao Praya Express czyli wodnego transportu miejskiego. Na przystaniu zobaczyliśmy w paru miejscach kotłującą się wodę. To ryby (chyba sumy) strasznie chlapały. Były ich tam tysiące. Okazało się, że walczą o pokarm, który rzucają im z przystani ludzie. Na przystani można bowiem kupić chleb w kawałkach w torebkach różnej wielkości np. za 50 bahtów i karmić ryby. Naprawdę widok niesamowity ! Setki a nawet tysiące ryb ! A jak ktoś rzucał pokarm to walcząc o niego chlapały niemiłosiernie.
3 metry od przystani była knajpa, więc weszliśmy z zamiarem zjedzenia ryby oczywiście. Na szczęście mieli ryby w menu. Zamówiliśmy rybę na parze i smażoną. Podali nam ryby na fajnej tacce w kształcie ryb umieszczone na ruszcie przypominającym stare żelazko. W środku był żarzący się węgiel drzewny, który powodował, że ryba gotowała się. Każda z ryb była podana w sosie, a raczej w swoistego rodzaju zupie. Jedna z ryb była w sosie z trawą cytrynową druga w czymś czerwonym. Oba sosy bardzo ostre ! No i rybki super. Dla mnie trochę za ostre. Wciągając zupę (a może rosół) trochę dmuchałem na łyżkę, by ochłodzić wywar no i trochę nieźle mnie paliło. Robiłem przy tym niezłe miny, co powodowało rozbawienie wśród Tajów, którzy siedzieli w drugim barze. Fajnie się jadło patrząc na rzekę i stado tysiąca ryb. No i takie 2 rybki i 4 cole kosztowały 440 bahtów (28 zł). Zostawiliśmy napiwek i poszliśmy na przystań. Przyjechała ekspresowa łódź i po 10 min. byliśmy na przystanku na którym chcieliśmy być. Docelowo chcieliśmy iść do Wat Arun (Świątynia Arun). Przystanek na którym wysiedliśmy był na drugim brzegu, ale można się dostać na przeciwną stronę promem za 3,5 bahta. Niestety Wat Arun już było zamknięte, ale za to zaczęło zmierzchać, nie było żadnych turystów, była cisza. Za to w jednej ze świątyń był czas modlitw i można było usłyszeć monotonny śpiew jednego z mnichów. Super. No i zrobiła się 19.10. Wróciliśmy na przeciwny brzeg , doszliśmy prawie do Grand Palace i złapaliśmy taxi. Gość słabo kumał angielski, ale za to zawiózł nas bezpośrednio do hotelu. Bez żadnych przystanków ;-).

sobota, 12 lipca 2008

Dzień 10 – Bangkok ! 12 lipca

No i w końcu trafiliśmy do Bangkoku. Już fajnie zaczęło się w samolocie Thai Airways. Fajne stewardesy. Trochę za chude, ale ładne. No i te posiłki... Mniam, mniam. Naprawdę są niezłe i sposób podania super. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to szkło i jakaś prawie porcelana. A to taki super plastik był. No i metalowe sztućce. Rzeczywiście warto latać tymi liniami.
Lotnisko też jest spoko. W końcu to stolica kraju i w miarę nowe lotnisko. Nie to co w Chennai, że wykładzina wygląda jak z lat 70 i wali jak z tamtych czasów. Po wyjściu z Immigration można wymienić dolarki w kantorze.
Taxi złapaliśmy z lotniska. Wyszliśmy na taxi stop, podeszliśmy do stoiska a tam kolejka grzecznie stojących taksówkarzy i dyspozytor wypisujący kierunki. Jedyna extra opłata to 50 bahtów za obsługę (3 zł). Za kurs do hotelu z ową opłatą zapłaciliśmy 250 bahtów (26 km).
Hotel super. Naprawdę niezły, a nie taki jak ten „zamszakowy”. No i widoczek extra.

Po rozpakowaniu i ochłonięciu ruszyliśmy w teren . Pojechaliśmy do Grand Palace czyli Wielkiego Pałacu . Wzięliśmy taksówkę spod hotelu i gość wziął od nas 120 bahtów z przystankiem na wizytę w sklepie z garniturami. Tam mi oferowali garnitur z kaszmiru, z koszulą i jedwabnym krawatem za 5000 bahtów. W samolocie natomiast widzieliśmy identyczną reklamę za 199 USD ale za komplet 2 garniaków. Oczywiście nic nie kupiliśmy, ale taksówkarz chciał nas zawieźć jeszcze gdzie indziej i chciał zaoferować inne usługi. Też rzucił hasło, że muszę kupić spodnie, bo mnie w krótkich spodenkach nie wpuszczą. Poza tympowiedział, że Grand Palace jest otwarty dopiero od 10.00 i mamy jeszcze 1,5h. Nie daliśmy się i zwiedziliśmy tylko sklep z garniturami. Wysadził nas koło Grand Palace, ale nie przy głównym wejściu lecz bramę dalej. Tam niby zagaił rozmowę jakiś koleś, który stwierdził, że pałac jest zamknięty, bo jest jakaś ceremonia i zwiedzać można od 12.00. Wziął od nas mapę i narysował gdzie jesteśmy, co możemy zobaczyć i że do odwiedzenia jest jeszcze Silk Shop z garniturami. Wzbudziło to naszą czujność, szczególnie po opowiadaniach Mańka (dzięki Maniek) i podeszliśmy do strażnika pytając gdzie jest wejście. Skierował nas w odpowiednie miejsce i oczywiście okazało się, że pałac jest otwarty już od 8.30 tak jak napisano w przewodniku.
MOJA RADA: nie słuchać takich taksówkarzy tylko żądać transportu na miejsce bezpośrednio. Maniek ogólnie radzi brać taksówki i to co oni mówią dzielić przez 5 i wtedy negocjować.

Ja byłem w krótkich spodenkach, a nie wpuszczają w nich. Ale nie było problemu, ponieważ można na miejscu dostać długie spodnie, a kobiety koszulki z troszkę dłuższym rękawem (jeśli maja bluzki bez rękawków). Trzeba było zaraz wejść do budynku po lewej stronie (kieruje do niej nawet osoba pilnująca) i zapłacić depozyt. Jest on zwrotny przy oddaniu spodni i okazaniu kwitu. Wstęp do pałacu kosztuje 300 bahtów na osobę. Naprawdę pozostawia on niezapomniane wrażenia. W środku można zobaczyć mały posąg szmaragdowego buddy. Poza tym widzieliśmy Wat Pho w którym mieści się posąg leżącego buddy o długości bodajże 46 metrów. Naprawdę sprawia to wrażenie ! Wstęp tylko 50 bahtów (3,2 zł !) i oprócz tego można zwiedzać zespół klasztorny. Oczywiście po drodze spotkaliśmy kolesia, który zaczął na wypytywać skąd jesteśmy, miał niezłą gadkę, był ubrany dobrze i zaczął opowiadać o „Happy Budda Day”. Jest to stara sztuczka. Polega ona na tym, że koleś sprzedaje naiwnym turystom kit, że dzisiaj jest ten dzień i wszystkie riksze wożą po mieście przez kilka godzin za 5-10 bahtów. Potem odchodzi i niby przypadkiem spotykamy później też turystę (białego), który mówi niby to samo i wtedy podjeżdża niby właśnie riksza i oferuje swoje usługi za 10 bahtów. Często turyści łapią się na to. Wsiadają, rikszarz zawozi do pierwszej potem drugiej świątyni. Czasem coś zobaczymy, ale często się okazuje, że właśnie świątynia jest zamknięta. Tak naprawdę zwieźli nieświadomego turystę pod nieczynne wejście, zamkniętą bramę wyjazdową etc. Oto chodzi by powozić potem turystę po sklepach i posprzedawać mu pamiątek, garniturów na miarę, biżuterii itd. Itp. Czasami robi się go w balona sprzedając za 1000 Euro diament wary niby 10000 Euro. Za kilka dni nie ma śladu po takim jubilerze. Ale wcześniej istniał i był tak zrobiony, że wyglądało jakby istniał już ze 100 lat. Trzeba być więc czujnym. Najlepiej albo dogadać cenę bez przystanków na sklepy (wożą po sklepach, bo jak turysta coś kupi lub będzie z co najmniej 10-15 min. dostają kupony na paliwo) lub jechać taksówką, ale z włączonym taksometrem. Chociaż my trafiliśmy na uczciwego rikszarza, który powiedział wprost o co chodzi i wtedy godziliśmy się, ale pod warunkiem, że będzie to jeden przystanek tylko. Często mówiliśmy rikszarzom i sklepikarzom, że jesteśmy z Ukrainy i ci co wiedzieli co za kraj to już mniej nas męczyli. W dwóch jubilerach od razu skierowali nas na tańsze wyroby, a w jednym widząc, że tylko chodzimy i pytamy o ceny to grzecznie nam sami podziękowali . Aczkolwiek zdarzył się rikszarz który zinterpretował Ukraine jako UK. Więc czasem to działa, bo cena spada, albo nie są już tacy namolni ostro (w końcu na Ukrainie średnia pensja to 100-150 USD). Nawet jak jakiś Taj będzie bardziej zorientowany w temacie, to i tak mnie nie zagnie, bo wiem kto tam rządzi, że Szewczenko jest najlepszym piłkarzemi i parę słów po rosyjsku powiem. A sam ukrański dla osób postronnych jest taki sam jak rosyjski czy polski . Zresztą kupiliśmy może być dlatego ręcznie malowane tkaniny po 100 bahtów. Cena wydrukowana była 1500, ale od razu mieliśmy zniżkę o 500. A jak usłyszał, że z Ukrainy i że Szewczenko to zwołał 100. Pewnie i tak zarobił na nas, ale 6 zł za fajną pamiątkę to niedużo. I faktycznie wygląda na ręczny malunek.
Potem pokręciliśmy się po mieście po straganach. Kupiliśmy pocztówki po 5 bahtów ze znaczkami za 15 bahtów. Bardzo fajne miejsca koło Wielkiego Pałacu. Potem stwierdziliśmy, że pojedziemy na Wat Saket i Złote Wzgórze. Dogadaliśmy się z rikszarzem za 80 bahtów i jednym przystankiem na sklep. W trakcie jazdy stwierdziliśmy, że może będzie lepiej pojechać do MBK super dużego centrum handlowego. Zgodził się zawieźć nas za 100 bo było dużo dalej i za dodatkowe odwiedziny sklepu. MBK to naprawdę duże centrum zarówno z markowymi ciuchami jaki i elektroniką, pirackimi płytami CD, DVD, pamiątkami tajlandzkimi etc. POLECAM BY TAM POJECHAĆ NAKPIERW za nim zaczniecie prawdziwe zakupy. Skoro w MBK ceny są tanie dla nas to gdzie indziej okazuje się, że nas nieźle rąbią. Np. T-Shirt z Bangkoku na mieście kosztował 250 a nawet 600 bahtów, a w MBK 99 !!! To samo z resztą rzeczy. Bardzo fajne są jedwabne i bawełniane koszule, polo, T-Shirty dla facetów oraz ciuchy dla kobiet. Prawdziwa taniocha i naprawdę ładne rzeczy. I nawet oferowali nam zniżki bez większego targowania. Stwierdziliśmy z Martą, że 20 kg bagażu w przypadku Tajlandii to za mało. W przewodniku napisali, że z reguły turyści wydaja 2x większą sumę niż pierwotnie planowali ! Coś w tym jest. Ceny powalają i towary naprawdę są dobre. Nie jest to żadna szmira z Chin. Bogaci więc w doświadczenia, możemy spokojnie udać się na zakupy, bo znamy punkt odniesienia.
A i jak wracaliśmy natrafiliśmy na kolesia, który obiecał nas zawieźć do hotelu za 50 bahtów, ale mieliśmy wejść do jednego sklepu. Powoził nas wkoło potem do sklepu z którego wyszliśmy po 5 min. Koleś marudził i płakał, że nie zarobił kuponu. Chciał nas namówić na kolejny sklep. Mart już się nieźle wkurzyła, bo była zmęczona. Ja nawet byłem rozbawiony sytuacją. Po co mam sobie nerwy psuć. Skończyło się na tym, że straciliśmy 25 min. wylądowaliśmy z powrotem pod MBK. Potem wzięliśmy rikszę już bez żadnych scen prosto do hotelu. No prawie, bo koleś zawiózł nas pod pierwsze dostępne Amari.

W hotelu niby nie ma darmowego netu, ale czasem działa darmowe WiFi w pokoju (Wlan-AP) i można czasem się połączyć. Ale sygnał jest słaby.

piątek, 11 lipca 2008

Dzień 9 – ostatni dzień w Chennai

Pakowanko, praca, ostatnie spotkania i podsumowywująca prezentacja, na lotnisko i o północy lot Thai Airways do Bangkoku. C’ela vie(chyba to tak było) Chennai.

Filmik tutaj

Poprosiliśmy oczywiście ludzi z biura by nam zawołali taxi. Jako, że walizki mieliśmy w hotelu, taxi tam czekało. Pożegnaliśmy się z zespołem i pobiegliśmy do hotelu. Prawie jak odjeżdżaliśmy to Shridar (nowy) przybył pod hotel by upewnić się, że znaleźliśmy taxi. TO było miłe z jego strony. Ogólnie jest to spoko koleś i chyba dość religijny. W poniedziałek przyszedł do pracy na łyso mając jakieś kropy i linie namalowane na czole. Tłumaczył, że miał święto religijne.

Właśnie siedzę na lotnisku w Chennai i udało mi się złapać sygnał darmowego WiFi. Jak tu będziecie to łapcie sieć BICA LOUNGE BAR. Poza tym nie zdziwcie się jak przy kupnie towarów na bezcłowym zaproponują wam dostarczenie alkoholu na pokład samolotu ze względów bezpieczeństwa. Otóż nie pakują go szczelnie jak w Europie lecz w zwykłe reklamówki i rzeczywiście przed wejściem do samolotu odbiera się zakupiony towar na podstawie rachunku. Troszkę myśleliśmy, że to jakiś może przekręt, ale wszystko było OK.

Więc C'ela vie Chennai.

Dzień 8 - Chennai

Dziś na popołudniową zmianę szliśmy do pracy więc do 14.00 mogliśmy się zagospodarować. Pojechaliśmy na ulicę Dr.Radhakrishnan Road gdzie ma być rzekome centrum. Pierwszy rikszarz chciał 150 rupii a drugi już tylko 80. Załapał gdzie miał nas zawieźć. Na miejscu okazało się, że zawiózł nas nie pod hotel Savera lecz do sklepu Sara czy jakoś tak. Sklep za ubraniami, obrusami z kaszmiru i jedwabiu plus dywany i pamiątki. Pokręciliśmy się i uciekliśmy. Dotarcie do okolic Savery zabrało nam 15 min. Trafiliśmy w boczne uliczki, które widać były zamieszkane przez adwokatów, lekarzy etc. Domy w stylu a’la Villa ale część sprawiała wrażenie zaniedbanych. Jednakże mniej było smrodu i śmieci na ulicach. Trafiliśmy też na typowy supermarket jak na zachodzie. Może nie super ale market. Zrobiliśmy małe zakupy. Przykładowo KitKat kosztuje tam 20 rupii, 7 Up 0,6L – 22 rupie, litr soku w kartonie od 60-90 rupii w zależności od owocu. Po wyjściu dotarliśmy do kawiarni w stylu zachodnich sieciówek. Zamówiłem Irish Coffee. W opisie była gwiazdka i okazało się, że nie dodają whiskey ale aromat. Pewnie dlatego, że whiskey byłaby za droga no i Hindusi raczej nie spożywają alkoholu. Ceny kawy od 30-56 rupii. Zauważyłem T-Shirta za 250 rupii z napisem „Good Morcing India”. Jako, że wcześniej nie udało mi się spotkać T-Shirtów to zakupiłem (wcześniej widziałem raz ale chcieli ponad 600 rupii).
W końcu skierowaliśmy się w stronę centrum handlowego Spencer. Po drodze Marta zahaczyła o sklep z tkaninami. Spencer zrobił na nas ogólnie pozytywne wrażenie. Jest tam z 3 piętra sklepów. Na 2 i 3 piętrze są małe fastfoody. Kupiliśmy trochę pamiątek. Przykładowe ceny: mały drewniany słonik od 190 rupii wzwyż, ręcznie malowane obrazki na materiale wielkości A-4 od 350 do 480 rupii. Po drodze były oczywiście promocje typu kup 3 T-Shirty a zapłacisz 900 rupii (standardowe zachodnie), spodnie za 970 etc. W sumie na Spencera zostało nam może z max.1,5h. Jeszcze pobiegłem coś zjeść. Zamówiłem pół porcji smażonego kurczaka w kawałkach. Facet zapewniał, że nie jest ostre. Ale może dla Hindusa. Dla mnie było. Cena 100 rupii. Okazało się, że w Spencerze jest kantor gdzie całkiem sporo walut skupują (złotówek nie). Kurs wymiany był 42,6 rupii za dolara gdy w hotelu lub sklepach z reguły 40. W końcu ewakuowaliśmy się by pojechać do pracy. Nie wiem jak zresztą cen, ale ogólnie polecam by pójść do Spencera
Jak zwykle szukaliśmy rikszy. Pierwsze riksze przy samym wejściu cenowo zwalały z nóg. Cwaniaczki chcieli 250-300 rupii. Poszliśmy 20 m dalej i wytargowaliśmy 120. Pewnie byłoby taniej gdyby nie to, że wyszliśmy z największego centrum w Chennai.
Mam takie przemyślenia w związku z rikszami:
1. Bierz rikszarza, który naprawdę rozumie angielski lub od razu łapie gdzie ma jechać.
2. Czasem zamiast podać dokładny adres lepiej wskazać na charakterystyczne miejsce w pobliżu np. świątynia, hotel, kościół.
3. Jako biały skazany jesteś na zawyżenie cen. Targuj więc. Czasem zaczynałem od 50% stawki.
4. Staraj się nie wsiadać spod hotelu. Odchodziliśmy nieraz 100-200m od niego by obniżyć cenę wyjściową. Czasem się sprawdzała ta zasada szczególnie jeśli w pobliżu nie ma miejsca gdzie mógłby przebywać biały człowiek.

czwartek, 10 lipca 2008

Dzień 7 - środa 10 lipca 2008

Dziś miałem „busy day” w biurze, telecon z naczalstwem, parę spóźnień w spotkaniach oczywiście z różnych przyczyn. Miliard maili, ale dałem radę. Poza tym z lunchem mieliśmy obsuwę i w końcu okazało się, że zamówiliśmy go z hotelu. Poza tym, poznaliśmy resztę naszego zespołu. Całkiem przyjemni ludzie przynajmniej z pierwszego wrażenia.
Natomiast dziś nie mieliśmy czasu na oglądanie Chennai. Może to mała strata. Aczkolwiek dowiedzieliśmy się gdzie jest centrum Chennai. Jest to okolica ulicy Dr.Radhakrishnan Road koło hotelu Savera. Poza tym polecono nam zobaczyć największą galerię handlową w mieście w pobliżu hotelu „Taj Connemera”. Jutro (a właściwie dzisiaj, bo jest 00:19) z rana pojedziemy obejrzeć je. Robotę zaczynamy o 14.00.

To już tydzień w Indiach...

środa, 9 lipca 2008

Dzień 6 - Chennai

Dziś w biurze natrafiliśmy na osoby, które mówią całkiem nieźle po angielsku. Nie trzeba było skupiać maksymalnie uwagi by je zrozumieć. Poszło więc w miarę dobrze. W odróżnieniu od pierwszego dnia gdzie team lider przekładał z angielskiego na ich angielski . Poza tym Shridhar i inny team leader dopytywał się trochę o Polskę. Pytali o np. klimat, walutę i jaki język używany, o stolicę. Widać, że niektórzy nie wiedzą za dużo o naszym kraju.
Lunch jak zwykle jest wyzwaniem, bo człowiek zamawia trochę na ślepo. Oczywiście pomaga mi Shridhar nr 2, ale wiadomo, że trudno jest opisać słowami ich potrawy. Ja staram się próbować ich potrawy. Dzisiaj zamówiłem jakieś noodles czyli bardzo mały makaron a’la nitki. Generalnie nic w niej nie było hinduskiego. Hmm, pisze hinduski zamiast indyjskiego. Ciekawe co na to by powiedział profesor Miodek. Ważne, że wiecie o czym piszę. W końcu język jest żywym tworem i ewoluuje.
Po pracy natomiast pojechaliśmy na Thomas Mount czyli na wzgórze Św.Tomasza, który zginął tam kilka wieków temu krzewiąc wiarę. Wzgórze znajduje się na obrzeżach Chennai. Na szczycie góry stoi kościół z 1523 roku który zawiera relikwię z kawałkiem kości Św. Tomasza. Kościółek raczej nie rzuca na nogi. Ze wzgórza roztacza się widok na Chennai i okolice. Niedaleko jest lotnisko więc można podziwiać start samolotów. Za dojazd pierwszy rikszarz chciał 120 rupii potem 100. Wyśmialiśmy go, bo już mniej więcej wiemy ile coś może kosztować, chociaż myślę, że Hindusi płaca i tak mniej. Złapaliśmy drugiego, który chciał tylko 55 rupii. Po podwiezieniu na miejsce okazało się, że chciał tylko 50 pomimo, że chciałem mu dać 60. Powiedział „Jesus looks i „it is too short distance to tak 60”. Miłe zaskoczenie dla nas. Jeszcze chciał został by odwieźć nas z powrotem. Powiedzieliśmy, że jak chce to może czekać. Finalnie okazało się, że nie czekał. Cóż mały problem, na każdym kroku można tam znaleźć rikszę. Zaczepiliśmy jakąś i rikszarz rzucił cenę 90. Stwierdziliśmy, że to jest zbyt krótki dystans rzucił 70, ale jak mu daliśmy 100 to nie miał wydać do 30 bo miał tylko 70 więc kurs kosztował nas 80.

niedziela, 6 lipca 2008

Dzien 4-5 - Chennai


Dziś wybraliśmy się pozwiedzać Chennai. Wyruszyliśmy po 10.00 oczywiście rikszą. Wsiedliśmy dopiero do drugiej rikszy, bo pierwszy cwaniaczek chciał od nas 250 rupii czyli 6 USD albo 13 zł. Generalnie jak na Indie to cena z kosmosu. Myślał, że nie orientujemy się w cenach. Skoro płaciliśmy od 60-100 za podróż do prawie samego centrum. Nawet nie negocjowaliśmy. Wzięliśmy drugą. Drugi rikszarz chciał 100 rupii ale zgodził się na 80. Naszym celem była plaża Marina. Druga najdłuższa na świecie z bardzo szeroką plażą. Długość to coś koło 14 km szerokość na oko 200-300 metrów. Plaża ta tak naprawdę składa się z dwóch części. Pierwszej niecywilizowanej i drugie bardziej znośnej. Pierwsza jest dalej od centrum, a bliżej naszego hotelu. jest masakryczna jako, że wzdłuż końca plaży ciągnie się droga, a zaraz za nią ciągną się slumsy zbudowane z liści palmowych. Z tego też względu plaża służy za publiczny szalet dla tych ludzi. Zresztą idąc dało się zauważyć parę takich sytuacji. Idąc więc trzeba uważać, by w coś nie wdepnąć. Jednym słowem bród, smród i ubóstwo. Parafrazując naszego prezydenta masakryczna masakra. Część z tych ludzi zajmuje się rybołówstwem. Stoi tam sporo łodzi i wałęsa się parę bezpańskich psów. Z ciekawszych klimatów to można było zauważyć czasem łodzie z bali, których technika budowy pewnie nie zmieniła się od tysiąca lat. W każdym bądź razie na tej części plaży nie było wypoczywających ludzi, ale za to Marta miała klimaty do fotografowania. W końcu dotarliśmy do cywilizowanej części plaży, która była dużo bardziej czystsza, aczkolwiek trochę śmieci też było. W każdym bądź razie dużo częściej byliśmy zaczepiani skąd jesteśmy. Albo dzieci chciały 10 rupii za sfotografowanie. Generalnie najlepszą metodą to jest totalne ignorowanie ich lub niezauważanie. Pod koniec zastosowałem technikę mówienia po polsku i na zapytanie skąd jesteśmy odpowiadałem, że z Ukrainy. Zauważyłem, że wymiękali, bo chyba nie słyszeli o takim kraju lub dociera stamtąd bardzo mało turystów. He he he, to może też być sposób na obniżenie cen. Tak jak w Turcji najpierw pytają o ceny, a potem dostosowują do tego cenę wyjściową.
Później przeszliśmy się kawałek w pobliżu University of Madras do Tourism Complex. Wbrew pozorom Tourist Complex to nie informacja turystyczna lecz jakieś pomieszczenie z salą z krzesłami wraz z mapą stanu Tamil Nadu oraz agencjami/biurami turystycznymi wokół. Z kompleksu poszliśmy zobaczyć fort z czasów kolonialnych. Znów trafiliśmy na syfiaste ulice. To raczej ich standard. Po drodze widzieliśmy pogrzeb. Ciało otoczone kwiatami było przewożone na tyłach mini-busu. Tłum żałobników zachowywał się dość radośnie a przed konduktem szło 2 chłopców walących w bębny. Z daleka nie wyglądało to wcale na pogrzeb lecz na jakąś procesję.

Po drodze musieliśmy dwa razy przekroczyć rzekę, która jest jednym wielkim ściekiem z mętną wodą i cuchnącymi brzegami. Ogólnie miasto momentami przedstawia się jako totalne wysypisko. Momentami trudno wytrzymać. Dotarliśmy na tyłu fortu lecz wejście było z drugiej strony co wyglądało na przejście kolejnych 2 km. Już nam się nie chciało i wróciliśmy do hotelu tym razem za 150 rupii.


„Zamszakowa” lista absurdów (wpisuję tutaj rzeczy totalnie nie logiczne):
1. W hotelu każde gniazdko elektryczne musi być najpierw włączone za pomocą kontaktu !
2. Nasze biura są na 6 i 7 piętrze. Jeżdżą 2 windy i w każdej jest windziarz. Wsiadasz i mówisz gdzie chcesz jechać. Dla nas to szok, ale może tam nie każdy wie jak obsługiwać windę. W hotelu czegoś takiego nie ma.
3. Jest to kraj w którym urzędowym językiem jest angielski, ale są problemy w dogadaniu się używając go. Albo ludzie mówią po tamilsku albo rozumieją, ale nie odpowiadają w angielskim. Czasem wydaje się, że jest ok ale potem okazuje się, że albo nas nie rozumieją albo my ich. Często okazuje się, że inaczej akcentują sylaby i trochę inaczej wymawiają słowa i stąd nie można się dogadać. Złapaliśmy się parę razy, że rikszarz za bardzo nie wiedział gdzie jechać, po przewiezieniu nas przez pól trasy (na szczęście jechali w dobrym kierunku).
4. Charakterystyczne kiwanie głową na boki. Dla nas wygląda to jak zaprzeczenie czyli „nie”. Ale ruch głową jest bardziej bujający się niż nasze nie - jak kołyska. W pierwszej chwili myśleliśmy, że oznacza to nie. Ale ogólnie wyszło, że było to potwierdzenie. I na odwrót. Indira powiedziała nam, że czasem to oznacza tak czasem nie.
5. Nawet jeśli wydaje Ci się, że coś uzgodniłeś okazuje się często, że jest inaczej. Jeśli to nie jest zgodne z tokiem myślenia lub tym co został nauczony, „Zamszak” zrobi to po swojemu. I jeszcze przytaknie z pięć razy i powie „Yes Sir”, „Yes Madam”. Potrafią wypaczyć momentami najprostszą rzecz.


Tak jak pisałem wam to po przyjeździe na lotnisku okazało się, że hotel nie przysłał taksówki chociaż wysyłaliśmy zgłoszenie przez ich stronę internetową. Nawet AMEX nie był w stanie potwierdzić zamówienia taksówki. W każdym bądź razie uważnie się rozglądaliśmy i nie widzieliśmy nikogo czekającego na nas. Ale zauważyliśmy gościa z tabliczką z naszą firmą. Pomyślałem, że być może jednak ktoś z biura zamówił. Okazało się, że czekał na kogoś innego, ale sam nie był pewien więc zadzwonił po kogoś. Zjawił się zaraz facet w koszulce Hertza, posłuchał naszych wyjaśnień i zadzwonił z komórki do kogoś z naszej firmy. Ale był to ktoś z innego miasta (Bangalore ?) z innego biura i oczywiście nic nie wiedział o naszym przyjeździe. Poza tym trudno było się dogadać. W każdym bądź razie finalnie zaproponował nam taksówkę i zaprowadził do okienka zaraz przy wyjściu z lotniska. No i nie był to Hertz ale jakaś lokalna firma. Koszt wynosił 350 rupii ale można było płacić kartami. Ale była bezpieczniejsza opcja zapłaty w USD. Za przejazd wzięli 10 USD. Do taksówki musieliśmy przejść ze 100m i od razu jakiś gość niósł nam walizki. Doszliśmy do vana Toyoty z Klimą. Gość od walizek dopominał się o napiwek, ale nie mieliśmy lokalnej waluty, więc nic nie dostał.
Ogólnie dzisiaj dość późno wyszliśmy z biura i już nie chciało nam się iść na miasto. Tym bardziej, że Chennai nie jest miastem zachęcającym do zwiedzania. Poszliśmy przekąsić coś lekkiego do restauracji hotelowej, bo w pobliżu nic nie ma co odpowiadałoby standardom europejskim. Zjawił się kelner i jak zwykle zaproponował wodę. Jest to chyba pewien rodzaj standardu tutaj. W lepszych restauracjach proponują na samym początku zwykła wodę. Oczywiście odmówiliśmy i podziękowaliśmy. Kelner wpadł w konsternację lekką. Najlepsze było jak złożyliśmy zamówienie. Zamówiliśmy sok ze świeżo wyciśniętego ananasa, Marta zupę pomidorową a ja deser. Kelner chyba się zdziwił, bo zadziałaliśmy wbrew schematowi. Zapytał czy ja też chcę zupę. Powiedziałem, że tylko deser bananowy. Facet się przejął i stwierdził, że zapyta się w kuchni czy go mają. Rozbawiło to nas, bo pomyśleliśmy, że może poszedł do szefa kuchni zapytać czy może podać sok z zupą i sok z deserem i nic więcej. Pewnie jest przyzwyczajony do tego, że najpierw zaczyna się od wody, potem starter (czyli zupka), drugie danie i deser. A my tu mu taką niespodziankę, brak harmonizacji z ogólnie przyjętym trybem . No i oczywiście nie ma rejonizacji stolików. Kelnerzy obsługują wszystkie stoliki. Zamówienie przyjmuje jeden czasem ten sam potem przynosi potrawy czasem inny. Podobnie z rachunkiem .

Dzien 3 - Kanchipuram

Akcja poranna jak dzień wcześniej. Taksi zamówiliśmy tym razem poszło szybciej, bo odbierał ten sam gość. Już kojarzył numer telefonu i nazwisko. Wyjechaliśmy o 8.20 do Kanchipuram. Na miejscu byliśmy coś koło 10.00. Miejscowość ta znana jest z mnóstwa świątyń. Podobno jest tam ich 1000. Jako pierwszą zwiedzaliśmy Vaikuntha Perumal. I udało nam się zobaczyć słonie, aż trzy. W każdym bądź razie gościu dzięki niemu zarabiał kasę. Wystarczyło położyć słoniowi na koniec trąby pieniążka a dotykał on nią głowy. Niezły ubaw za 2 rupie. Do samego środka świątyni nie weszliśmy, bo wstęp tylko dla „Hindu”. „Non-Hindu” nie mogli wejść. To chyba się nazywa dyskryminacja religijna. Do naszych kościołów wpuszczamy wszystkich. Po wyjściu z tego kompleksu świątynnego przykleił się do nas kolega naszego taksówkarza. Oferował nam bezpłatną usługę pokazania nam paru świątyń w zamian za odwiedzenie sklepu z odzieżą z jedwabiu. Dał nam nawet wizytówki gdzie figurował jako Marketing Manager. Generalnie jest to stara sztuczka. Pic polega na tym, że klienci czasem czują się zobowiązani coś w zamian kupić. Stwierdziliśmy, że skorzystamy. W końcu nikt nas nie zmusi do kupna jeśli nie chcemy, a poza tym nasz taksówkarz chyba się nie orientował za bardzo po mieście. Przynajmniej tak wyglądało – a może ściemniał. W każdym bądź razie zaraz pojechaliśmy do świątyni, która miała ponad 1800 lat. Była w miarę podobna do świątyni nadbrzeżnej Pallawów w Mahabalipuramie. Oczywiście znalazł się przewodnik, który nas oprowadzał może z 15 min. i dostał za to 100 INR. Pod świątynią zakupiłem 10 pocztówek za 50 INR. W końcu będzie można wysłać coś. Potem pojechaliśmy do jakiejś chaty, która przedstawiała XIX życie landlorda czyli ziemianina. Nawet bardziej mi się podobała niż te w Dakshina Chitra. Może dlatego, że było więcej sprzętów. Wstęp 10 rupii. Hinduska nie miała wydać ze 100 więc zapłacił nasz Marketing Manager. Następnie znów jakaś świątynia co już nazwy jej nie pamiętam.
Po zwiedzeniu świątyni wylądowaliśmy w Silk Shop (sklep z jedwabiem) gdzie dokonano demonstracji jak się tka z nici jedwabnych i oczywiście zaprezentowano nam towar. Zaczęli od sari, a skończyli na drobniejszych materiałach jak chusty i szaliki. Kupiliśmy sari na ławę i szalik. Cena spadła z wyjściowej o 30% po długich negocjacjach. Jak w Turcji. W każdym bądź razie cena na pewno nie wyższa niż w Polsce, więc nie ma bólu. Oczywiście akceptują wszystkie karty kredytowe. My zapłaciliśmy w dolarach i ca najlepsze kurs był lepszy niż w hotelu czyli 42 INR. W hotelu przewalutowywali nas po 40 INR. Raz nawet chcieli po 38,5 ale powiedzieliśmy, że rano było 40 i po tyle poszło.
Następnie pojechaliśmy do świątyni Sri Eakkambaranathar. Przy przekraczaniu bramy świątyni zaczepił nas następny przewodnik i jakiś gostek, który chciał za zwiedzanie po 100 INR od głowy i 100 INR za kamerę. Stwierdziliśmy zgodnie, że nas to nie interesuje i wykonaliśmy w tył zwrot. Ale zawołali nas i okazało się, że możemy wejść. Była 12.20 i prawie zamykali więc nasz nowy świątynny przewodnik od razu zaprowadził nas do środka. Pochodziliśmy trochę po świątyni. Po początkowych ukryciu kamery można było filmować i robić zdjęcia. Przy czym składała się ona jakby z przedświątyni, korytarza dookoła świątyni, świątyni i jakby dziedzińca. Oczywiście zostaliśmy zaprowadzeni do ołtarza chyba Siwy i jak zwykle Bramin poopowiadał nam trochę o nim, dokonał 5 min. rytuału błogosławieństwa „długiego życia”. Zostaliśmy pomazani na czołach jak Hindusi najpierw czymś czerwonym, potem białym no i na końcu na lewej ręce owinięto nam bransoletkę z białych małych kwiatków. I co łaska 200. Potem pochodziliśmy po dziedzińcu gdzie rosło święte drzewo mango pod którym Siwa ożenił się z jakąś tam boginią czy kobitą. W środku świątyni w końcu i tak zapłaciliśmy 150 INR za chodzenie. Na końcu przewodnik wziął 200. Ogólnie świątynia warta zobaczenia, ale myślę, że błogosławieństwo Braminów można sobie darować jeśli to już nie był pierwszy raz. Poza tym dochodzę do wniosku, że czasami można sobie darować przewodnika szczególnie tych jednorazowych świątynnych. Opłacalne było wzięcie tego w Mahabalipuramie gdzie pokazał nam z 5 świątyń. Chyba wolę system europejski gdzie się płaci z góry za wejście i wiadomo o co chodzi. A tak w systemie hinduskim i tak wychodzi na końcu, że się płaci. Nie chodzi o samą kasę, ale o jasne reguły, a nie reguły „zamszakowe”.
Myślę, że jeśli sami będziecie w takiej sytuacji to podziękujcie jednorazowemu przewodnikowi. Podobnie jak z błogosławieństwem. Generalnie „co łaska” dla cudzoziemców jest inna. Sposobem więc jest albo kategoryczna odmowa i w tył zwrot lub od razu zapytanie ile gość weźmie za usługi. A no i warto się targować. Szczególnie przy kwotach kilkuset rupii.
Połaziliśmy jeszcze po mieście i np. butelka schłodzonego 7UP 200 ml kosztuje w zamszakowym sklepie ulicznym 9 rupii (0,45 gr !). Reklamówka z owocami 1,5-2 kg (pomarańcze, mango, granaty, śliwki i coś tam jeszcze) 100 rupii (5 zł). Ja za 2 wypasione mango i 2granty zapłaciłem 40 rupii (0,5 kg). Ogólnie ceny dla samych Hindusów są dla nas niskie.
W konću o 15.20 ściągneliśmy do hotelu. Za kurs zapłaciliśmy 2200 rupii z napiwkiem dla kierowcy.
Wieczorkiem pojechaliśmy rikszą do centrum na plażę. I to za 60 INR – taniej i dalej niż dzień wcześniej. To chyba dlatego, że jechaliśmy nie spod hotelu lecz kilkaset metrów dalej, więc cena była inna. Połaziliśmy po mieście po jakiś dziwnych uliczkach. Znów momentami śmierdziało na Maksa. Wylądowaliśmy na plaży i okazało się że ma ona chyba z 200-300 m szerokości (najszersza jaką w ogóle widziałem) i było mnóstwo ludzi. Było też dużo małych oświetlonych przenośnych „barów”. Nie dało się porobić zdjęć, bo ogólnie w tych szerokościach robi się już ciemno o godz. 18.30. Natomiast powrót to masakra. Rikszarz niby wiedział gdzie ma nas zawieźć, ale zawiózł nas z pół drogi i wymiękł. Stanął na przystanku autobusowym i znalazł młodego chłopaka, który rozumiał angielski. Gdy załapał gdzie ma nas zawieźć to chciał dopłaty 100 INR. Zlaliśmy go i zapłaciliśmy 50 INR za pół trasy. Wzięliśmy innego za 80 INR. Ale i tak w końcu dostał 100 INR.
Ogólnie zastanawiam się jakby zadziałała strategia „nie wykonałeś całej usługi to do widzenia”. Może spróbujemy innym razem.

Dzien 2 - Mahabalipuram

Dziś zdecydowaliśmy się pojechać na wycieczkę do Mahabalipuramu (zwane też Mamallapuram). Miasto to leży ok 55 km na południe od Chennai. Zachowały się tam jedne ze starszych skalnych zabytków Indii Południowych. Przede wszystkim świątynie także wykute w litej skale. Jest tam 14 grot świątynnych, 9 rathów i 3 wybudowane sanktuaria. My zwiedziliśmy 5 miejsc. Ogólnie nie jestem w stanie powtórzyć tutaj nazw ponieważ język tamilski nie jest prosty dla nas. Nazwy mają masakrycznie długie. Zwiedzanie zaczęliśmy od 5 rathów wykutych w litej skale, potem kolejno zwiedzaliśmy świątynie. Ostatnią z nich była świątynia nadbrzeżna Pallawów datowana na VII w. Podobno to najstarsza tego typu świątynia w Indiach Południowych. Ogólnie zwiedzanie tych świątyń było darmowe. Aczkolwiek tą ostatnią zwiedza się w pakiecie z inna i wstęp jest płatny, ponieważ państwo odrestaurowało je. Bilet dla obcokrajowca to 250 INR (rupii). Jeden dolar to około 40 INR. Więc 250 INR to ok. 12,5 zł. Natomiast dla Hindusów 10 INR. W trakcie zwiedzania drugiej świątyni zaprowadzono nas do ołtarza Wisznu i bramin odmówił jakieś modły. No i oczywiście skończyło się na „co łaska” czyli stówka. Na końcu w Mahabalipuramie poszliśmy jeszcze na plażę nad Ocean Indyjski. Plaża była czysta, a nawet bardzo czysta biorąc pod uwagę standard hinduski. Wg przewodnika plaża ta została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po drodze wracając do Chennai stanęliśmy w Dakshina Chitra. Jest to rodzaj skansenu z domostwami z różnych stron Indii. W sumie coś ze dwadzieścia kilka domostw. Dla koneserów. Mnie nie rzuciło na kolana. Otwarte 10-18. Wstęp 200 INR (10 zł)
Na miejsce dojechaliśmy za pomocą taksówki. Wcześniej w hotelu podali nam cenę 2000-2500 INR za przejażdżkę i czekanie, natomiast Bala z naszego biura mówił, że powinno to być 1000-1500 INR. Stwierdziliśmy więc, że chyba hotel chce na nas zarobić za dużo więc, zamówiłem taxi przed śniadaniem, a numer znalazłem przez Yellow Pages. Oczywiście nie było łatwo się dogadać przez telefon, ale udało się i przyjechała. Procedura była dość długa, bo pytali się skąd, dokąd, czy z czekaniem etc. Poza tym ja też chciałem wiedzieć ile zapłacimy za taksówkę. Po śniadaniu zadzwonił gość za firmy taksówkarskiej z informacją jak się nazywa taksówkarz i jaki jest jego numer rejestracyjny. Finalnie na koniec zapłaciliśmy za przejażdżkę w 2 strony (coś ze 100-110 km) wraz z czekaniem 1908 INR, ale daliśmy napiwek i zaokrągliliśmy rachunek do 2000 INR (100 zł). W sumie wyjechaliśmy spod hotelu o 8.45 a wróciliśmy o 16.00. Po drodze taksówkarz musiał też zapłacić za wjazd na drogę lepszej jakości i za wjazd do miasta. W sumie to kasowali go ze 3 razy. W samym Mahabalipuramie nie poruszaliśmy się sami lecz przy wjeździe do miasta jak kasują dodatkową opłatę za wjazd do miasta swoje usługi zaoferował nam przewodnik. Za pokazanie nam tych 5 świątyń (coś z 3h pracy) wziął od nas 380 INR (19 zł).
A i jeszcze jedno. Jeszcze nie widzieliśmy słonia. W tej części Indii nie są tak popularne. Jedynie po drodze standardowe krowy i jakieś dziwne bydło rogate służące jako siła pociągowa. Aaaa, jeszcze jedna historyjka. Wracając z jednej ze świątyń gdzie łaziły małpy, przewodnik zaczął nam opowiadać, że potrafią one wyrwać ludziom z rąk butelki z napojem lub wodą mineralną i same wypić. No i w tym momencie widzimy naprzeciwko parę Hindusów z butelką Fanty. No i oczywiście podbiegła ciężarna małpa i chciała wyrwać facetowi butelkę. Hindus był tak zaskoczony, że sam oddał „bez bicia” . Może i dobrze, bo małpa dynamicznie podbiegła i nachalnie go zaczepiała. Myślę, że jak sam by nie oddał to zaczęłaby się z nim szarpać. No i oczywiście odeszła na bok, po czym sama sobie ja odkręciła i zaczęła pić (mam to na video).
Wieczorkiem pojechaliśmy sobie z hotelu motorową rikszą do centrum handlowego w centrum miasta za 100 INR (5 zł). Nazywa się „Lifestyle”. Taka galeria handlowa, ale nawet niezła. Na ostatnim poziomie oczywiście fast foody. Zjedliśmy więc obiadokolację. Zdecydowaliśmy się na kuchnię hinduską. Marta wciągnęła chicken soup a ja chicken coś tam. W każdym bądź razie ryż żółty z przyprawami, z chili, jakimś sosem i 2 małymi nóżkami kurczaka. Ostra jak cholera. Ale zniosłem to dzielnie bez popijania. Marta popijała zupę kolą co wzbudzało zdziwienie wśród gawiedzi. Ogólnie zupa kosztowała 45 INR (2,5 zł) a mój kurczak 81 INR (ok. 5 zł). Potem poszliśmy na soki robiony naturalnie. Wziąłem sobie Brain Accelerator za 60 INR. Niezły full wypas. Normalnie cała ostrość po żarciu przeszła.
Jeszcze udało nam się znaleźć na chyba 1 piętrze po lewo supermarket „Foodworld”. Małe zakpy zrobione. Oto przykładowe ceny. Kilo czerwonych bananów 35 INR, małych górskich (mniejsze opuszki) 45 INR/kg (takie sobie), puszka coca-coli 25 INR, 4 limonki 13 INR, granaty 70 INR/kg i mango 55 INR/kg. Reszta towarów też raczej tańsza.

czwartek, 3 lipca 2008

Już jesteśmy... first day in India


Przyjechalismy. No i oczywiscie taksówka, którą zamawialismy poprzez hotel nie czekała na nas. Ale stały miliony innych i pojechalismy inna za 10 USD. Przepłacilismy z 3 USD (wg informacji hotelowej koszt przejazdu na lotnisko to 7 USD) ale spoko.

Własnie jestesmy w biurze i się cieszymy, że jest klima :-)
Poza tym wyskoczylismy na wycieczkę 2h po okolicach hotelu stwierdzić, że jest zupełnie inny swiat. Bogactwo zapachów w sensie negatywnym poraża momentami. Woda w rzekach to tak naprawdę sciek.

Odpowiadam na komentarze:
1. tak zamierzam i zwiedzać i na gorąco prowadzić blog. W końcy 10 min dłużej w biurze nas nie zbawi a wy wiecie że żyjemy. Netu w hotelu jeszcze nie rozpracowalismy. Na pewno nie ma darmowego WiFi. Zaraz wrzuce zdjęcia.
2. Nie jeszcze nie padało.

Wszytkie zdjęcia będą tutaj:
http://picasaweb.google.com/Rafal.Mozdzen

po 4h:
Audyt idzie w miarę OK, ale faktycznie trzeba dopytywać o detale. Na razie się dogadujemy.
Jutro zamierzamy pojechać do Mahabalipwam i Daksin chitma. Gdzies ok 35 km od Chennai. Bala mówił nam, że taxi powinno kosztować nas 1000-1500 rupii za cały dzień czyli 25-38 USD. Poprosiłem naszego firmowego recepcjonistę o zamówienie taxi na jutro, ale ciężko się z nim dogadać. Nie rozumie prostych instrukcji.

wtorek, 1 lipca 2008

Godzina zero

Godzina zero się zbliża czyli czas wylotu. O 3.15 taxi, 6.20 lot do Frankfurtu (2h) potem wylot do Chennai o 11.00. Na miejscu mamy być o 23.45 czasu miejscowego.
Przestawiłem już sobie czas na kompie. W Chennai właśnie jest 1:47 u nas 22.17. Ciekawe jak blog to zakwalifikuje. Odezwę się pewnie za 2 dni. Ahoj !

poniedziałek, 30 czerwca 2008

Blogowanie z komórki

Właśnie mi się przypomniało, że z komórek Sony Ericsson można blogować i wysyłać posty na Bloggera. Właśnie wypróbowałem. Za pierwszym razem nie połączył ze stroną, ale za drugim razem poszło. Komóra łączy się wtedy z internetem i opłaty chyba lecą jak za transmisję GPRS. Fajne, ale z Indii/Tajlandii nie będę blogował, bo będzie to koszmarnie drogie. Oto próbka (nie chciało mi się obrócić zdjęcia):
Mobilny blog

niedziela, 29 czerwca 2008

Tanie linie lotnicze w Tajlandii i regionie

Znalazłem parę linków z tanimi przelotami po Tajlandii. Trzeba będzie skorzystać będąc na miejscu. Niektóre ceny są atrakcyjne.

AirAsia.com
AirTiger.com
BangkokAir.com
NokAir.com
Fly12go.com

Link z tanimi liniami po Azji.