niedziela, 6 lipca 2008

Dzien 4-5 - Chennai


Dziś wybraliśmy się pozwiedzać Chennai. Wyruszyliśmy po 10.00 oczywiście rikszą. Wsiedliśmy dopiero do drugiej rikszy, bo pierwszy cwaniaczek chciał od nas 250 rupii czyli 6 USD albo 13 zł. Generalnie jak na Indie to cena z kosmosu. Myślał, że nie orientujemy się w cenach. Skoro płaciliśmy od 60-100 za podróż do prawie samego centrum. Nawet nie negocjowaliśmy. Wzięliśmy drugą. Drugi rikszarz chciał 100 rupii ale zgodził się na 80. Naszym celem była plaża Marina. Druga najdłuższa na świecie z bardzo szeroką plażą. Długość to coś koło 14 km szerokość na oko 200-300 metrów. Plaża ta tak naprawdę składa się z dwóch części. Pierwszej niecywilizowanej i drugie bardziej znośnej. Pierwsza jest dalej od centrum, a bliżej naszego hotelu. jest masakryczna jako, że wzdłuż końca plaży ciągnie się droga, a zaraz za nią ciągną się slumsy zbudowane z liści palmowych. Z tego też względu plaża służy za publiczny szalet dla tych ludzi. Zresztą idąc dało się zauważyć parę takich sytuacji. Idąc więc trzeba uważać, by w coś nie wdepnąć. Jednym słowem bród, smród i ubóstwo. Parafrazując naszego prezydenta masakryczna masakra. Część z tych ludzi zajmuje się rybołówstwem. Stoi tam sporo łodzi i wałęsa się parę bezpańskich psów. Z ciekawszych klimatów to można było zauważyć czasem łodzie z bali, których technika budowy pewnie nie zmieniła się od tysiąca lat. W każdym bądź razie na tej części plaży nie było wypoczywających ludzi, ale za to Marta miała klimaty do fotografowania. W końcu dotarliśmy do cywilizowanej części plaży, która była dużo bardziej czystsza, aczkolwiek trochę śmieci też było. W każdym bądź razie dużo częściej byliśmy zaczepiani skąd jesteśmy. Albo dzieci chciały 10 rupii za sfotografowanie. Generalnie najlepszą metodą to jest totalne ignorowanie ich lub niezauważanie. Pod koniec zastosowałem technikę mówienia po polsku i na zapytanie skąd jesteśmy odpowiadałem, że z Ukrainy. Zauważyłem, że wymiękali, bo chyba nie słyszeli o takim kraju lub dociera stamtąd bardzo mało turystów. He he he, to może też być sposób na obniżenie cen. Tak jak w Turcji najpierw pytają o ceny, a potem dostosowują do tego cenę wyjściową.
Później przeszliśmy się kawałek w pobliżu University of Madras do Tourism Complex. Wbrew pozorom Tourist Complex to nie informacja turystyczna lecz jakieś pomieszczenie z salą z krzesłami wraz z mapą stanu Tamil Nadu oraz agencjami/biurami turystycznymi wokół. Z kompleksu poszliśmy zobaczyć fort z czasów kolonialnych. Znów trafiliśmy na syfiaste ulice. To raczej ich standard. Po drodze widzieliśmy pogrzeb. Ciało otoczone kwiatami było przewożone na tyłach mini-busu. Tłum żałobników zachowywał się dość radośnie a przed konduktem szło 2 chłopców walących w bębny. Z daleka nie wyglądało to wcale na pogrzeb lecz na jakąś procesję.

Po drodze musieliśmy dwa razy przekroczyć rzekę, która jest jednym wielkim ściekiem z mętną wodą i cuchnącymi brzegami. Ogólnie miasto momentami przedstawia się jako totalne wysypisko. Momentami trudno wytrzymać. Dotarliśmy na tyłu fortu lecz wejście było z drugiej strony co wyglądało na przejście kolejnych 2 km. Już nam się nie chciało i wróciliśmy do hotelu tym razem za 150 rupii.


„Zamszakowa” lista absurdów (wpisuję tutaj rzeczy totalnie nie logiczne):
1. W hotelu każde gniazdko elektryczne musi być najpierw włączone za pomocą kontaktu !
2. Nasze biura są na 6 i 7 piętrze. Jeżdżą 2 windy i w każdej jest windziarz. Wsiadasz i mówisz gdzie chcesz jechać. Dla nas to szok, ale może tam nie każdy wie jak obsługiwać windę. W hotelu czegoś takiego nie ma.
3. Jest to kraj w którym urzędowym językiem jest angielski, ale są problemy w dogadaniu się używając go. Albo ludzie mówią po tamilsku albo rozumieją, ale nie odpowiadają w angielskim. Czasem wydaje się, że jest ok ale potem okazuje się, że albo nas nie rozumieją albo my ich. Często okazuje się, że inaczej akcentują sylaby i trochę inaczej wymawiają słowa i stąd nie można się dogadać. Złapaliśmy się parę razy, że rikszarz za bardzo nie wiedział gdzie jechać, po przewiezieniu nas przez pól trasy (na szczęście jechali w dobrym kierunku).
4. Charakterystyczne kiwanie głową na boki. Dla nas wygląda to jak zaprzeczenie czyli „nie”. Ale ruch głową jest bardziej bujający się niż nasze nie - jak kołyska. W pierwszej chwili myśleliśmy, że oznacza to nie. Ale ogólnie wyszło, że było to potwierdzenie. I na odwrót. Indira powiedziała nam, że czasem to oznacza tak czasem nie.
5. Nawet jeśli wydaje Ci się, że coś uzgodniłeś okazuje się często, że jest inaczej. Jeśli to nie jest zgodne z tokiem myślenia lub tym co został nauczony, „Zamszak” zrobi to po swojemu. I jeszcze przytaknie z pięć razy i powie „Yes Sir”, „Yes Madam”. Potrafią wypaczyć momentami najprostszą rzecz.


Tak jak pisałem wam to po przyjeździe na lotnisku okazało się, że hotel nie przysłał taksówki chociaż wysyłaliśmy zgłoszenie przez ich stronę internetową. Nawet AMEX nie był w stanie potwierdzić zamówienia taksówki. W każdym bądź razie uważnie się rozglądaliśmy i nie widzieliśmy nikogo czekającego na nas. Ale zauważyliśmy gościa z tabliczką z naszą firmą. Pomyślałem, że być może jednak ktoś z biura zamówił. Okazało się, że czekał na kogoś innego, ale sam nie był pewien więc zadzwonił po kogoś. Zjawił się zaraz facet w koszulce Hertza, posłuchał naszych wyjaśnień i zadzwonił z komórki do kogoś z naszej firmy. Ale był to ktoś z innego miasta (Bangalore ?) z innego biura i oczywiście nic nie wiedział o naszym przyjeździe. Poza tym trudno było się dogadać. W każdym bądź razie finalnie zaproponował nam taksówkę i zaprowadził do okienka zaraz przy wyjściu z lotniska. No i nie był to Hertz ale jakaś lokalna firma. Koszt wynosił 350 rupii ale można było płacić kartami. Ale była bezpieczniejsza opcja zapłaty w USD. Za przejazd wzięli 10 USD. Do taksówki musieliśmy przejść ze 100m i od razu jakiś gość niósł nam walizki. Doszliśmy do vana Toyoty z Klimą. Gość od walizek dopominał się o napiwek, ale nie mieliśmy lokalnej waluty, więc nic nie dostał.
Ogólnie dzisiaj dość późno wyszliśmy z biura i już nie chciało nam się iść na miasto. Tym bardziej, że Chennai nie jest miastem zachęcającym do zwiedzania. Poszliśmy przekąsić coś lekkiego do restauracji hotelowej, bo w pobliżu nic nie ma co odpowiadałoby standardom europejskim. Zjawił się kelner i jak zwykle zaproponował wodę. Jest to chyba pewien rodzaj standardu tutaj. W lepszych restauracjach proponują na samym początku zwykła wodę. Oczywiście odmówiliśmy i podziękowaliśmy. Kelner wpadł w konsternację lekką. Najlepsze było jak złożyliśmy zamówienie. Zamówiliśmy sok ze świeżo wyciśniętego ananasa, Marta zupę pomidorową a ja deser. Kelner chyba się zdziwił, bo zadziałaliśmy wbrew schematowi. Zapytał czy ja też chcę zupę. Powiedziałem, że tylko deser bananowy. Facet się przejął i stwierdził, że zapyta się w kuchni czy go mają. Rozbawiło to nas, bo pomyśleliśmy, że może poszedł do szefa kuchni zapytać czy może podać sok z zupą i sok z deserem i nic więcej. Pewnie jest przyzwyczajony do tego, że najpierw zaczyna się od wody, potem starter (czyli zupka), drugie danie i deser. A my tu mu taką niespodziankę, brak harmonizacji z ogólnie przyjętym trybem . No i oczywiście nie ma rejonizacji stolików. Kelnerzy obsługują wszystkie stoliki. Zamówienie przyjmuje jeden czasem ten sam potem przynosi potrawy czasem inny. Podobnie z rachunkiem .

Brak komentarzy: